26 lis 2010

Aleje, czyli halka pułkownikowej

Po epizodzie mieszkalnym u ciotki, a właściwie starszej o 30 lat siostrokuzynki przeprowadziłam się do pułkownikowej. Wdowa po pułkowniku, pani Basia zajmowała dwupokojowe mieszkanie w wieżowcu, w wojskowym kwartale Alei Racławickich. Kwartał był wojskowy, bo wojskowe było tam wszystko: szpital naprzeciwko wieżowca, mieszkańcy osiedla, a nawet pobliski sklep z artykułami dom-gos. Pułkownikowa objaśniła mi wszystko. Sklep jeszcze dwadzieścia lat wcześniej nosił magiczną nazwę „za żółtymi firankami” i dostępny był tylko dla wojskowych. Oferował uprzywilejowanym artykuły deficytowe, niedostępne dla zwykłych zjadaczy chleba.

Że taki wcześniej był, w latach 90. dowodziła mała gablotka przy kasie, a w niej duży wybór wojskowych naramienników z oznaczeniami stopni. W sklepie były do kupienia plastikowe miski, wiadra, tanie sztućce na sztuki, naczynia. Stamtąd przywiozłam ząbkowany kozik, który do dziś radzi sobie najlepiej z zamrożonym mięsem i czerwony emaliowany garnek, które teraz służy mi już tylko do topienia wosku na Andrzejki.

W złotych czasach wojskowego kwartału Alei pułkownikostwo bywali w położonej niedaleko Karczmie Słupskiej. Na obiadach, ale i na czwartkowych dancingach. Ja chodziłam do Słupskiej na garmaż: pierogi ruskie na wagę, kopytka, nieśmiertelne lubelskie krokiety (w Lublinie krokiety to cienkie naleśniki z pasztetem w środku, złożone w kształt książeczki, obtoczone w jajku i tartej bułce, a następnie usmażone). Na ścianie Słupskiej tańcowali freskowi zbójnicy, a kelnerki w podeszłym wieku obsługiwały gości wystrojone w zapaski i gorseciki, z obowiązkowym mnóstwem korali na szyjach.
Słupska po około 40 latach działania poddała się w tym roku. W sierpniu miasto szukało najemcy dla lokalu.

Karczma Słupska w Lublinie po zamknięciu. Fot. polskatimes.pl
Pani Basia najlepsze lata miała za sobą. Te najtłustsze chętnie pokazywała na zdjęciach: z dancingów w kasynie, z pułkownikiem w mundurze i wiązanką goździków. Po jego śmierci musiała zacząć pracować i Wojsko wyciągnęło wtedy do niej pomocną rękę, zatrudniając ją jako sekretarkę w sztabie.
Pułkownikowa miała naiwnie niebieskie oczy i zawsze świeżą trwałą. Ale czas mimo wszystko był już nie ten, nad panią Basią więcej było mroku, niż słońca.
Wynajmowałam u niej mniejszy pokój, w którym dzieliłyśmy po połowie szafę „na wysoki połysk”. Wieczorami pani Basia wkraczała do mnie po garderobę na następny pracujący dzień. Raz siedząc nad notatkami w zapadającym zmroku zobaczyłam wkraczającą pułkownikową w angorowej różowej halce, z rodzaju tych, jakie niemieckie gospodynie domowe noszą pod ubraniem w surowych alpejskich warunkach. W halce gospodyni tkwił element zaskoczenia: wielkie dziury w kilku miejscach, odsłaniających to, co kobieta u kobiety ogląda raczej niechętnie, jeśli nie są razem w damskiej szatni, lub pod basenowym prysznicem. Pani Basia uchwyciła mój osłupiały wzrok, utkwiony w swoim sutku. Rozpromieniła się. „To koszulka mamusi. Tylko ona mi została, jak mamusia umarła. Teraz w niej śpię” - powiedziała i wyszła, zabrawszy z szafy zestaw na następny dzień.

W pochmurne dni pani Basia biegała od okna do okna w zupełnym pomieszaniu. „Boże, jak leje, Boże, zobacz, jaka ulewa, Boże, Boże” - szeptała.
Lubiła opowiadać o mieszkających w naszym wieżowcu dziwakach. Na pierwszy ogień szła generałowa z mieszkania o piętro wyżej, która zmarła kilka lat przed moim zamieszkaniem w Alejach. Generałowa po śmierci męża odcięła się od świata, nie chciała opiekunek społecznych, ani pomocy dzieci. Kiedy umarła, córka zabrała się za sprzątanie mieszkania. Pani Basia była wtedy u siebie w domu i zobaczyła jak za oknami zniknęło słoneczne światło. Kiedy córka generałowej otworzyła szafę, przez otwarte okna i balkon wyfrunęły setki moli, żyjących dotąd na licznych futrach zmarłej.

W naszym wieżowcu mieszkała pani Halinka, również wdowa po wojskowym, przyjaciółka pułkownikowej i zarazem szatniarka w moim instytucie. Halinka lubiła opowiadaniem zabawiać gospodynię i – specjalnie zawołaną z pokoju – mnie. Dyżurnym tematem była nastoletnia kuzynka z Gołębia, która potrzebowała aborcji, szukała z przygodami jej wykonawcy i w końcu się jej doczekała.
Kiedyś z przejęciem pani Halinka opowiadała, jak leżąc w sanatorium w Nałęczowie była badana przez czarnoskórego lekarza. Widząc, że opowiadanie nie robi na mnie specjalnego wrażenia, Halinka zapragnęła podkręcić przekaz. „Taki czaaaarny, czaaaaarny Muzin, łohohoho” - wytrzeszczała oczy i grabiła powietrze rozstawionymi palcami.

O mało nie wyswatałam gospodyni, kiedy kupiłam sobie używanego Zenita w komisie Pałacu Parysów. Szybko wydało się, że aparat jest zepsuty. W komisie wywalczyłam dostęp do księgi komisowej z adresem poprzedniego właściciela. Właściciel okazał się emerytem, mieszkającym w podmiejskiej wsi. Przez telefon długo mnie uświadamiał, że aparat tak naprawdę nie jest jego, tylko kolegi, ale w końcu poddał się. Zaofiarował się przyjechać w Aleje i oddać mi równowartość kosztów naprawy. Pojawił się z kwiatami dla mnie w ramach przeprosin, ale kiedy ujrzeli się z panią Basią, kwiaty mnie ominęły. Emeryt okazał się wojskowym emerytem, połączonym z pułkownikową nicią wspomnień o złotych czasach na Alejach Racławickich. Było kilka spotkań, tła nie znam. Chyba chciał, żeby pułkownikowa szła za nim na wieś. Skończyło się porażką, emeryt desperacko próbował jeszcze udobruchać panią Basię za moim pośrednictwem, ale zakazała mi odbierania telefonów.

Pułkownikowa miała bratanka Atka. Atek przychodził do mojego pokoju, żeby ponatrząsać się z mojego studiowania. Robił to pod pretekstem potrzeby wyjrzenia na parking przez moje okno. Raz Atek pojawił się bez brwi i rzęs, z zabandażowanymi rękami i łuskami naskórka na twarzy. Podkładał do pieca centralnego ogrzewania, kiedy gazy ze spalania wybuchły.
Atek ze swoim ojcem prowadzili firmę budowlaną. Interesy szły różnie, coraz częściej brat gospodyni pojawiał się około północy z flaszką, mocno już pijany. Rozmowy o życiu przy kieliszku, którego pani Basia nie darzyła wstrętem, przeciągały się późno w noc.
Pewnego dnia po powrocie z biblioteki znalazłam większość swoich rzeczy w stosach na wersalce. W moim pokoju nie było szafy, ani segmentu. Brat pułkownikowej postanowił w piwnicy domu otworzyć stancję dla studentów i potrzebował wyposażenia. Pani Basia zaproponowała, żebym trzymała rzeczy na rozłożonych gazetach, pod ścianami. Wtedy wyprowadziłam się na Osiedle Niepodległości.

9 lis 2010

Sejneńscy jurodiwi

Mam wrażenie, że kiedy byłam dzieckiem, było ich więcej. Może dzisiaj osoby upośledzone, dziwacy i nieszablonowcy są "zagospodarowani", mają swoją terapię i nie chodzą, jak kiedyś, po ulicach albo, jak to bywało, po ogrodzonych płotami podwórkach. Nawet Binio nie przyjeżdża już tutaj, bo nie ma kina, gdzie mógłby spać. Sejny nadal jednak mają swojego Mietka, który wtedy, młodszy i szczuplejszy, też przemierzał centrum miasta szepcząc do siebie. Mają kudłatego Krzyśka, który ostatnio przesiadł się na rower, co dodało mu wdzięku, bo na jednośladzie nie rzuca się w oczy jego ciężki goryli krok.

Kiedy byłam dzieckiem, po Sejnach codziennie chodziła Lonia. Leonarda wyglądała trochę  jak Eskimoska ze swoimi skośnymi oczami i czarnymi prostymi włosami, podciętymi wedle mody dla upośledzonych - najwygodniej, żeby nie przeszkadzały. Była niska jak dziecko i dziecinna była spinka, którą czasem miała wpiętą w grzywkę. Nic nie mówiła, nie zaczepiała ludzi. Szła, niezależnie od pory roku, w płaszczyku ze zbyt długimi rękawami. W domu byłam instruowana, żeby się Loni nie bać i nie bałam się, teoretycznie. Jej niemówienie, zmrużone mongoloidalne oczy i jakiś grymas na twarzy w połączeniu ze zmarszczkami musiały jednak działać. Przekonałam się o tym raz, wracając ze szkoły. Pamiętam słońce, pustą ulicę i gałęzie jabłonek zwisające zza płotów, Lonię idącą z naprzeciwka i lekki niepokój: a jak coś do mnie powie? Serce stanęło mi w gardle, kiedy mijana Lonia zatrzymała się i zwróciła twarzą do mnie. Wyciągnęła rękę i kiedy wysunęłam swoją, wcisnęła mi do niej zielone jabłko.

Trochę wcześniej, kiedy jeszcze nie byłam dość duża, żeby samotnie chodzić do zerówki pod las, grozę na mojej ulicy siał M. Mówiło się o nim po nazwisku, imienia albo nikt nie znał, albo jego użycie zbyt oswajałoby postać, która miała w sobie coś ze zwierzęcia. M. mieszkał z rodzicami w drewnianym domku z oszklonym gankiem. Nie pamiętam, co robił, ale uwagi na jego temat puszczane w domu wystarczyły, żeby domek kojarzył mi się z jakimś siedliskiem duchów, czy może raczej prymitywnej, dzikiej siły. Raz mnie i siostrę odprowadzała pod las ciocia, stara panna według ówczesnych miar, niestrudzona organizatorka życia towarzyskiego po dziś dzień. Czułam tremę cioci, lubiła dzieci i bawiła je, jak mogła, ale taka odpowiedzialność pewnie nie spadała na nią zbyt często. Kiedy dotarłyśmy w okolice domku M., zrobiło się jakoś groźnie. Ciocia przyspieszyła kroku i mocniej ścisnęła nas za ręce. Nie patrzcie na dom M. - powiedziała dziwnie groźnym tonem. Nie patrzyłam i niczego nie rozumiałam, aż do powrotu ze szkoły. W domu dowiedziałam się, że M. stał na ganku zupełnie goły i robił coś niedobrego. Pokazywał nam coś brzydkiego, albo robił do nas miny - tak to sobie wytłumaczyłam, ale opary grozy zostały.
M. krótko potem trafił do zakładu, starzejący się rodzice nie dawali sobie z nim rady. Wyszedł po wielu latach, nie wiem - na przepustkę, czy na stałe. Z siekierą poszedł do kościoła i zaczął rąbać osiemnastowieczne krucyfiksy, wiszące w kruchcie. Po tym poszedł do zakładu dożywotnio.

W potocznym rozumieniu normalną była babka Kupstasowa. Babki nie widywało się często, bo wzorem dziewiętnastowiecznych dziadów pielgrzymowała po dalekich krajach. Kiedy zabłądziła do Sejn, odwiedzała groby na cmentarzu. Mogła wtedy zachodzić do mojej babci, bo się znały. Babka Kupstasowa weszła na stałe do domowego słownika jako synonim człowieka ubranego w całą zawartość swojej szafy. Babka bez żartów miała na sobie parę stylonowych dzwonów, na to kilka spódnic i sukienek oraz płaszcz lub korzuch. W jednej ręce laskę, w drugiej dużą sakwę. Była zmorą późniejszych wyjść na szkolne dyskoteki, kiedy to matka sugerowała, żeby zdjąć jakiś nadmiar biżuterii, czy zmyć nadmierny makijaż, bo "wyglądasz jak babka Kupstasowa".

Zimą i tylko zimą na 22-Lipca pojawiał się wielki chłop z czarną brodą. Nic na jego temat nie wiedziałam, poza tym, że w moim domu przypisywano mu popijanie borygo. Nie znałam zastosowania takiego płynu, rodzice nie mieli samochodu. Borygo kojarzyło mi się z trucizną i musiało nią być, skoro chłop był niebieskawy na twarzy. W mrozy chodził w drelichowym szynelu związanym sznurkiem i w wielkiej brudnej papasze. Zataczał się od zaspy do zaspy, czasem siedział w śniegu na skraju chodnika, albo na schodkach kiosku Ruchu.
Na mojej ulicy wiadomości rozprzestrzeniały się za pośrednictwem sklepu pana W. Z tego sklepu ojciec przyniósł w zimowy ranek mleko, chleb i wiadomość, że chłop zamarzł w nocy. Czy dlatego, że często go tam widywałam, czy rzeczywiście znaleźli go tam, ale dzisiaj jego śmierć kojarzy mi się z mostem na 22-Lipca. Starym, drewnianym, kołyszącym się pod przejeżdżającymi spychaczami.

Drewniany most na 22-Lipca był zburzony pod koniec lat 80.
 albo na początku 90.
Takie spychacze były zawsze na gąsienicach, których taśmy wyłupywały z drewnianej jezdni mostu pokaźne drzazgi. Pod takim spychaczem zginął T. podczas czynu społecznego na ul. 22-Lipca. Uczestnicy czynu popijali i rozochocony T. wskoczył na gąsienicę, kiedy spychacz ruszał.

Marysia była daleką kuzynką mojego ojca i pracowała w szkole pod lasem jako sprzątaczka. Była dużą kobietą z rozwianymi włosami, dziecięcym uśmiechem i wielkimi rumieńcami na policzkach. Była dzieckiem, w tym sensie, że nie rozwinęła żadnej z cech przypisywanych dorosłym. Zawstydzona rzucała miotłę i zakrywała oczy chichocząc głośno, obstawiona – wyła rozmazując łzy na policzkach. Złej, czy obrażonej nigdy jej nie widziałam. Garnęła się do dziewczyn, zwłaszcza ze specjalnej klasy, dorosłych panien, które trafiły do specklasy bo nie chciały się uczyć. Chciała z nimi paplać, one z nią niekoniecznie.
I kiedyś na przerwie, kiedy Marysia zagadywała nas, grupkę kilkulatków z kanapkami w garściach, powiedziałam głośno: Marysia to moja ciocia. Pamiętam śmiech jednego z kolegów, milczenie reszty  i zachwyt samej Marysi. Odtąd przynosiła mi prawie codziennie ciasto, albo cukierki i przytulała mnie tak mocno, że nos mi się rozpłaszczał o jej stylonowy fartuch w kwiatki. Było mi z tym dziwnie, trochę jakby mdło i wstyd, ale nie tak bardzo, żebym miała jej specjalnie unikać. Teraz widzę, jak dobrze czasem zrobić coś zupełnie pod prąd.

25 paź 2010

Coś z tego lasu zostało we mnie

30 lat temu ośrodkiem życia społecznego, a zwłaszcza świątecznego był las. Mieszkańcy Sejn nie świętowali tam, gdzie stali (ewentualnie parkowali, czy chodzili na co dzień). Wyjątkowe daty podkreślało pójście do Borku.
Wiem, że wśród tych dat były Dnie Dziecka, ale tych zupełnie nie zarejestrowałam w pamięci. Być może zbyt wiele energii zabierało mi kombinowanie, jak wykręcić się od obowiązkowych biegów, skakania w workach i innych cielesnych tortur, bo przecież Dzień Dziecka i przyjemności to jedno, a realizowanie programu nauczania WF przy okazji pobytu w lesie to drugie. Przy tym próżniactwo nawet w taki dzień w tamtych czasach było czymś nieobyczajnym. Należało zdrowo rywalizować o nagrody i trudzić się na rzecz Ojczyzny. Ale dla dziecka, którym wtedy byłam, Ojczyzna była czymś w tle (w swoich rozważaniach o niej poprzestałam na takiej oto wyliczance: mną rządzi tata, tatą rządzi Jaruzelski, Jaruzelskim rządzi Bóg).

We mnie pozostały inne daty i inne okazje do zagłębiania się w podmiejski las. Święto 1 Maja i 22 Lipca, oba narodowe, oba na czerwono zaznaczone w kalendarzu. Strona propagandowa była mi obca, strona interesująca zaczynała się około południa i budziła euforię. Trzeba sobie uświadomić, że kraj dbał o to, żeby mieszkańcy mieli się z czego cieszyć. W tzw. "sportowym" sklepie GS "SCh", który mieścił się w zrujnowanej dziś kamienicy "Kodzia" przy ul. Piłsudskiego (wtedy Armii Czerwonej) w normalnym toku handlu trudno było wystać jakiekolwiek zeszyty, czy podręczniki. Zabawki były "rzucane", rzadkie i trudne do zdobycia.
Jakim więc świętem była rocznica podpisania manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, jeśli do centrum Borku przyjeżdżał "żuk" GS i z paki z odsłoniętą plandeką następowała sprzedaż rzeczy na co dzień niedostępnych: baloników, skórzanych piłek do nogi, rakietek do badmintona.

Pamiętam też rozkosze podniebienia, jakieś Bambino w dwóch wafelkach. W tak niezwykłym dniu, w tak wielkie święto ze stoiska mleczarskiego spłynął na mnie nowy, nieznany mi smak w szklanej butelce ze srebrzystym kapslem, takiej, jakie w powiększonej wersji codziennie widywało się napełnione mlekiem (nie tylko widywało, ale rywalizowało z siostrą o to, która będzie miała prawo usunąć kapsel wciśnięciem kciuka i łyżeczką zebrać gromadzącą się w szyjce śmietankę). To był kefir. Nie smakował mi, ale był wystarczająco egzotyczny bo niecodzienny.

Wyjątkowy smak miały całe imprezy w Borku. Kiedy nie było całej masy rozpraszaczy, a społeczności wirtualne istniały może, ale w powieściach S-F, był czas żeby potańczyć, pośpiewać, popatrzeć, jak to robią inni. Pójście na festyn do lasu było atrakcją, z którą nie konkurowały żadne telewizyjne tańce z gwiazdami. Wtedy tańczyło się pod, a nie z nimi.
Na scenie "Sejneńszczyzna" prowadzona przez Zygmunta Mildnera
w Miejsko-Gminnym Ośrodku Kultury. Chyba przełom lat 70. i 80.
Fot. MaK

Około południa na scenie w muszli zaczynały się koncerty i teraz wydaje mi się niewiarygodne, że przez bite kilka godzin rzesza dorosłych ludzi, pracujących i posiadających rodziny  tańczyła i śpiewała w zespołach ludowych, rockowych, chórach i innych. Ci, którzy nie umieli, patrzyli i bili brawo z widowni. Dzisiaj tzw. kultura to domena dzieci i młodzieży, coś z czego się najprawdopodobniej wyrośnie. Dorośli zajmują się bytem, konsumpcją i zasłużoną dawką tv w ramach odpoczynku, nie będą z siebie przecież robili pajaców. Jakoś tak ubogo się zrobiło. 
Tu była muszla koncertowa. W 2009 roku na żądanie nadleśnictwa
miasto usunęło resztki infrastruktury, muszlę, ławki, murki, latarnie
i wybetonowany placyk po lewej od sceny.
 Najbardziej utkwiły mi w pamięci finały zabaw w Borku. Z reguły wracaliśmy rodzinnie z festynu o tzw. "przyzwoitych porach", przed zachodem słońca. Raz czy dwa fiesta się przedłużyła i oglądałam wzrokiem kilkulatki podgrzane alkoholem masy ludzkie w akcji. Miejscem akcji były zarośla wokół centrum Borku ale także, albo i przede wszystkim bar z dancingiem pana B. Po zmroku i zakończeniu koncertów na żywo z głośników w las szły ówczesne hity. Pamiętam siebie w świetle latarni, tańczącą solo na wybetonowanym placyku przy kawałkach Boney M. Pamiętam też rozbawione moim widokiem doktorostwo Ch. i moją niezmierną satysfakcję czerpaną z tak plebejskiej rozrywki.

Wracając do pana B. Tak się złożyło, że znałam tego jednego z niewielu w Sejnach przedstawiciela prywatnej inicjatywy. Pan B. był otyłym mężczyzną z zaskakującymi przy jego figurze ozdobnikami: loczkami i długimi, zakręconymi rzęsami. Mieszkał z żoną i dziećmi u swojej sejneńskiej teściowej, po sąsiedzku z moim domem rodzinnym. Ja i siostra trochę się z dziećmi pana B. bawiłyśmy, jednak szału nie było, bo różnica wieku między nami była dość znaczna. Pan B. na początku lat 80. wyrastał już ponad schemat, chciał i mógł inwestować i namawiał mojego ojca na spółkę świńską, tj. hodowlę tuczników na przemysłową skalę. Z tej spółki nic nie wyszło, ale pan B. nie czekał, działał. Około roku 2000 był najbogatszym człowiekiem w Suwałkach (bo tam z rodziną zamieszkał) i dalszej okolicy. Decydował o być albo nie być tamtejszych polityków i pełniących rozmaite funkcje. Dwa lata później był już w areszcie, a tygodnik "Polityka" pisał o nim "Król Tadeusz Szalony". Pociągnął za sobą wiceprezydenta Suwałk i jeszcze kilku tamtejszych VIP-ów. Sznur figur z hukiem posypał się ze stołków.

W latach 80. w Borku pan B. miał niewielki bar, coś jakby szklaną klatkę z zielonymi fundamentami i dachem. Podczas festynów toczyło się tam odrębne życie. Byłam tam raz, czy dwa i pamiętam klimat dramatyczny: nogi spoconych tańczących par, rozlane na żółtych, terakotowych kafelkach piwo i szkło z rozbitych w trakcie bójki butelek czy szklanek. Kilka lat temu gazety pisały, że ten leśny dancing był wczesnym przyczółkiem późniejszego nielegalnego imperium pana B. Jeśli mam powiedzieć, czy wierzę, że w czasie, kiedy od ZSRR dzieliły nas pasy zaoranej ziemi i zasieki z kolczastego drutu, pan B. znalazł sposób na sprowadzanie stamtąd wódki, to tak, wierzę. Nadal po dziecięcemu wierzę w jego omnipotencję i wiem, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i będzie o nim głośno.

Tu stał bar pana B. Nie dotrwał do naszych czasów,
został rozebrany dużo wcześniej. Pamiętam jeszcze
 walające się w trawie żółte, matowe kafelki z jego podłogi.
 Odrębną atrakcją Borku była sadzawka p-poż, nad którą stał bar pana B. Nic ciekawego nie umiem o niej powiedzieć poza tym, że była najbardziej tajemniczym zbiornikiem wodnym, jaki widziałam. Odbijał się w niej las, była ciemna i trochę przerażająca. Śni mi się do dziś. Tam widziałam pierwszy raz w życiu piżmoszczura, a przejście przez mostek, który oddzielał sadzawkę od zasilającego strumyka było dla mnie nie lada wyczynem, nawet jeśli za rękę trzymał mnie ktoś dorosły.
Sadzawka p-poż i mostek z zastawą, którą kiedyś można było zasunąć,
żeby odciąć dopływ wody ze strumyka.

Budowa brodzika p-poż w latach 60. Fot. z "Monografii
Straży Pożarnej w Sejnach" Sejny 1975

"Brodzik dla dzieci i jednocześnie zbiornik przeciwpożarowy
zbudowany przez strażaków w czynie społecznym".
Źródło: j. w.
  

22 wrz 2010

Jedli, pili i palili. Gdzie? cz. I



Kiedy eksplorujemy po nocach nasze „trzy na krzyż” sejneńskie knajpy, nie myślimy o clubbingu sprzed 20, 30 i więcej lat. A przecież kiedyś też szukano zapomnienia i rozrywki w tzw. lokalach. Co ciekawe, wtedy przemysł gastronomiczny nie szedł, jak obecnie, po najmniejszej linii oporu i dbał o klienta na całego, karmiąc, pojąc i estetycznie gładząc po główce. Choćby tym klientem był tylko robotnik z teczką, sumiennie przepijający wypłatę, zarobioną, jak to się wtedy mówiło – w zakładzie pracy.

Młodzież gromadzi się na murku pod dzisiejszymi "Delikatesami"
lata 60. Fot. Jan Lupo

Sejny nocą przed 20-30 laty mogły budzić optymizm. Nie było to upadające miasteczko z gasnącymi w porze najlepszej zabawy latarniami. Sejny nocą świeciły i to na kolorowo. Potentatem w zakresie wykorzystywania światła do celów promocyjnych była Gminna Spółdzielnia „Samopomoc  Chłopska”.
Potentatem, rzecz jasna, jest i dziś, ale w dziedzinie chleba powszedniego i do niego wędliny. Wówczas jej sklepy i lokale stały neonem! Może nie były to neony na miarę Broadway'u, ale trzeba pamiętać, że w latach 70. w Warszawie świeciły takie instytucje, jak np. „Spółdzielnia Inwalidów”, a dziś wśród warszawian odżywa tęsknota za nimi. Myśmy też mieli neony na swoją miarę i jest za czym tęsknić. 
Dzisiaj kogo stać, jada w restauracjach, a kogo nie, progu takiego przybytku nie przekroczy. Jak się już rzekło, wtedy czasy były inne. Polska Rzeczpospolita Ludowa była państwem socjalistycznym i co za tym idzie, socjalnym. Każdy miał „knajpę” na swoją miarę i na możliwości swojej kieszeni.

Czas wymienić to bogactwo z imienia...

Gastrofazę można było zaspokoić w dwóch lokalach, obu należących do Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”. Pierwszy z nich – Restauracja „Skarpa” miał nieco skromniejszą bryłę architektoniczną, niż dziś. Za to przypominał podłużną witryną dzisiejszy budynek tzw. Delikatesów. W pierwszej, większej sali podawano kawę, a atmosfera była iście klubowa – popielniczki na każdym stoliku, swojski dymek ze „Sportów”, „Irysów” i „Klubowych” snuł się w powietrzu.


Zdjęcie z II tomu "Materiałów do dziejów Ziemi Sejneńskiej". Ach, te ziarno, typowe dla
wydawnictw z lat 50-60. Na zdjęciu widać neony "Hotel", "Restauracja Skarpa", a po lewej u góry "kłosek" - logo GS SCh. Przed witryną syrenka, obok łada lub fiat 125 p :)



Pocztówka "ruchowska". Neony, jak na dłoni. I te auta
gości (?) :)



Sala w głębi (która dziś jest pomieszczeniem dla palaczy) była rdzeniem tego przybytku. Na stolikach obrusy i firmowa zastawa „GS” z zielonym logo. W kącie bufet z podświetloną witrynką, w której można było zobaczyć zakąski z karty – różne śledziki z cebulką, galarety itp. Bufetowa pani Lena, piękna brunetka z opaską z białej koronki na włosach odbierała zamówienia także przy stolikach. Mnie było dane tam zjeść zupę owocową z makaronem typu gwiazdki. Jakim napawał mnie zachwytem, zrozumieć może tylko ten, kto pamięta, że takiego makaronu nie można było kupić w sklepach i że w czasach PRL wszystko było uproszczone, siermiężne, byle jakie. Tłoczenie makaronu w tak wyrafinowany, atrakcyjny dla dziecięcych oczu kształt wydawało się niewyobrażalnie luksusowe. 
Paczka "Popularnych"
(humor.ranek.pl)


Dodam, że zupa podana była także w firmowym talerzu z logo „GS”. Mały fragment tej królewskiej zastawy stał się moją własnością w czasach mojej pracy w Gminnej Spółdzielni. Podziękować za to muszę koleżankom z biura, paniom Marysi i Krystynie. Muszę też wyjaśnić, że zastawa z geesowskich lokali miała podwójne życie. Otóż w PRL niczego nie było pod dostatkiem, a najczęściej nie było nic w ogóle. Talerzy i sztućców nie szło kupić, ot tak sobie, w sklepach. Dlatego konsumpcja w eleganckiej restauracji kończyła się często zgarnianiem ze stołu a to łyżki, a to spodeczka. Tym sposobem po dziś dzień w wielu sejneńskich domach można te artefakty znaleźć. Spieszę wyjaśnić, że pani Marysia i pani Krysia doszły do posiadania tych skarbów w bardziej legalny sposób. Kiedy GS zamykał knajpy, pracownicy mogli za grosze wykupić wyposażenie i takim to sposobem moje starsze koleżanki zdobyły ceramikę z zielonym logo.


Zielone logo to leitmotiv ówczesnych sejneńskich ulic. Jak już się rzekło, zielonym stylizowanym kłoskiem świeciła w nocy Restauracja „Skarpa”, świeciły też inne „geesu” przybytki.



"Kłosek" - logo GS

W XIX-wiecznej kamienicy, miejscu, gdzie dziś prosperuje sklep rodziny Żytkowskich, do połowy lat 80. działała kawiarnia/jadłodajnia „GS”. Lokal we wczesnym okresie był kawiarnią (zastępował zamkniętą na czas remontu „Bajkę” - ale o tym niżej). W mojej pamięci zapisał się jako Jadłodajnia, tańsza wersja Restauracji „Skarpa”. Tutaj obyło się bez neonów, przeznaczenie lokalu wyjaśniał prosty szyld nad drzwiami ze znaczkiem skrzyżowanej łyżki i widelca, wszystko więc było jasne. Najtańsze obiady w Sejnach serwowano z okienek w ścianie (które schowane za regałami sklepowymi istnieją do dziś), jedzono je na tzw. klubowych stolikach. Były to niewielkie stoliki z kwadratowymi blatami z płyty, pod blatami miały zaś plecionkę z kabelków, na którą można było odłożyć np. gazetę, grę planszową. Stąd nazwa „stoliki klubowe” i powszechna ich obecność w wiejskich świetlicach, klubach i kawiarniach.
Wracając do „Jadłodajni”, nie pamiętam, czy używano tam obrusów, w każdym razie zastawa na pewno była skromniejsza, w grę wchodziły aluminiowe sztućce i porcelitowe kubki. Trzeba dodać, że zakłady pracy, pełniąc swą opiekuńczą funkcję wobec pracowników, fundowały im i ich rodzinom bony obiadowe. Takie bony w Sejnach realizowało się w lokalach gastronomicznych „GS”, zarówno w „Skarpie” jak i „Jadłodajni”.
Tyle o jedzeniu, ale przecież nie obowiązywała prohibicja i o alkoholu też należy wspomnieć. Ze swoich kilku pobytów w obu knajpach zapamiętałam barowe ćmy, nieświeżych panów z teczką, siedzących bez końca nad szkłem i popielniczką i w niewybrednych słowach sławiących urodę obsługujących kobiet. To były jednak widoki trochę przejmujące mnie grozą (swojego ojca widziałam pijanego raz w życiu, nie byłam przyzwyczajona) i starałam się omijać te osoby wzrokiem. 

Nie jadło się, lecz piło i godzinami siedziało nad popielniczką w słynnej, legendarnej w epoce Beatlesów Kawiarni „Bajka” (dziś jest tam sklep spożywczy nazywany potocznie „Bajką”). Powstała ona jako Kawiarnia „Luna” i pod tą nazwą funkcjonowała w latach 60. Czy świeciła w nocy? A jakże, front budynku zdobiły cztery płaskie litery z zamontowanymi z tyłu żarówkami. 
W „Lunie” moi rodzice spotykali się na koniaku lub wódce, tutaj siedziano pod parasolami na zewnętrznym tarasie, który do dziś istnieje.

Kawiarnia "Luna" (dziś sklep "Bajka"), pewnie jakoś na przełomie lat 60. i 70.
Fot. Jan Lupo



Kawiarnia "Luna" - widok z wnętrza na taras, czyli dzisiejszy
murek pod sklepem "Bajka". Fot. Jan Lupo

 Na przełomie lat 70. i 80. ktoś z geesowskiej góry podjął decyzję o remoncie „Luny”. Podobno decyzja była słuszna, bo od nieodłącznych „fajek” gości ściany i sufit były najzwyczajniej czarne. Remont trwał długo, na ten czas młodzież sejneńska przeniosła się do pra- Jadłodajni, tam sobie czyniąc gniazdo.

1-majowy pochód ulicami Sejn, lata 80. Widać neon GS SCh oraz napisy "Bar Restauracja" i "Bajka". Fot. z kroniki szkolnej ZS CKR w Sejnach
Po otwarciu „Luna” stała się „Bajką”. Świadczył o tym fantazyjny napis z – a jakże – neonowych rurek, umieszczony na ścianie. Napis, nie działający od lat został zakryty styropianem dopiero w tym roku. Ostatni sejneński neon przestał istnieć...

Wnętrze „Bajki” po remoncie zaskoczyło bywalców: zamiast pobielonych ścian brązowe boazerie, na ścianie na wprost wejścia niesamowite dzieło: ogromna płaskorzeźba z gliny przedstawiająca krajobraz o wschodzie słońca. Drzewa, krzewy, tarcza słoneczna nad horyzontem i wspaniały król puszczy – jeleń w centrum. Całość była dziełem Jerzego Srzednickiego, artysty plastyka, starego sejnianina z urodzenia i umiłowania, który w latach 80. zamieszkał w Smolanach, nie mogąc znieść zmian jakie zaszły w jego mieście – burzenia drewnianej architektury, budowania kloców z betonu.

Wtedy oczywiście Srzednicki był młody i w sile mocy twórczej. Dla „Bajki” zaprojektował specjalnie drewniane zydelki do siedzenia, wykonane później przez stolarza. Taką właśnie „Bajkę” pamiętam. W niedzielę, po kościele ojciec raz czy dwa wstąpił tam ze mną i siostrą na oranżadę. Pamiętam białe obrusy, koronkowe opaski kelnerek, kartonikowe ceny, wsunięte pod ustawione na lustrzanych półkach butelki. I oczywiście jelenia, który musiał powalać w czasach, kiedy nawet papierek po mydle był atrakcyjnym, bo kolorowym przedmiotem do zabawy. Wszechobecna szarość PRL – łatwo o niej zapomnieć w kolorowych czasach.

Wracając do sejneńskich neonów: nie tylko lokale były w ten sposób oświetlone nocą. Trzeba tu wymienić dwa sklepy, które również wyróżniały się w ten sposób. Pozostając w kręgu GS jako pierwszy wymienię Wiejski Dom Towarowy (WDT) przy ówczesnej ulicy Armii Czerwonej – dziś Piłsudskiego. Centrum handlowe sprzed 30 lat miało okazałe zielone neony na froncie.

Dawny Wiejski Dom Towarowy. Widać wyraźne ślady po zdemontowanym neonie "WDT",
przy rynnie po lewej pionowy ślad po zdjętym neonowym "kłosku" - logu GS "SCh"
W środku miało jeszcze większe, z dzisiejszego punktu widzenia, kurioza. Pamiętam wielkie lastrykowe powierzchnie podłogi, na nich zaś nieliczne obiekty pożądania np. pralka „Frania”, wirówka elektryczna, wszystko opatrzone kartonikiem „Tylko dla MM”. To był towar tylko dla Młodych Małżeństw i żeby móc kupić te wspaniałe ulepszacze życia, trzeba było przyjść z zaświadczeniem z Urzędu Stanu Cywilnego, że się czas jakiś określony temu wzięło ślub.
Pamiętam siebie w kolejce po pluszowy materiał zasłonowy w kolorze żółtawo- brązowym, rzucony na stoisko tekstylne (po lewej od wejścia). To była kolejka w rozumieniu ówczesnym, czyli cały parter (można go obejrzeć, jest tam dziś sklep RTV/AGD „Asta”) włącznie z częścią obuwniczą (na prawo od wejścia) był wypchany ludźmi, którzy co kilka godzin zmieniali się z członkami rodziny, znajomymi. Siostra i ja zmieniłyśmy naszą matkę i pamiętam swoje dylematy kilkulatki pod hasłem „ciemno się robi, czy zostaniemy tu na noc?” Na szczęście czy materiału zabrakło, czy mama wróciła po paru godzinach, dość, że nie nocowałyśmy w WDT, co tak w ogóle nie było niczym dziwnym i rzadkim w tamtych czasach i w tamtych sklepach.
Stoisko obuwnicze również pamiętam. To był czas, kiedy nie dopasowywało się butów do nóg, tylko odwrotnie – brało się, co rzucili, niezależnie, czy było dobre. Raz chyba uczestniczyłam w święcie zakupów, jako jego podmiot tj. służyłam stopami do mierzenia. Były tam osobliwe taboreciki dla mierzących, pokryte gumą. Czynności były nieprzyjemne, rozpaczliwe pytania mamy „dobre, no powiedz, nie cisną?” i nadzieja w jej głosie, że dobre i że przynajmniej jeden problem odpadnie. Sprzedawczyni (chyba siostra bufetowej Leny ze „Skarpy”) doradzała brać, bo następne nie wiadomo kiedy rzucą. W sumie wciąż odczuwam opłakane skutki noszenia za ciasnych butów w czasach kryzysu. Ale to temat na inną bajkę.

Dlatego tak akcentuję swoją jednorazową obecność przy zakupie butów, bo generalnie obuwie kupowano mi beze mnie i moich stóp. Jak? Ten patent znały wszystkie PRL-owskie matki. Nosiło się stale ze sobą patyczek ścięty z bzu lub leszczyny, dopasowany długością do dziecięcej stopy. Patyczek służył za miarkę, wystarczyło wsunąć go do buta i jeśli pasował z lekkim naddatkiem, to... Łatwo sobie wyobrazić, jakim ułatwieniem to było w sytuacji, gdy wieść o "rzuceniu" butów do sklepu dochodziła kobietę w pracy. Biec do domu po dziecko byłoby niepotrzebną stratą czasu, w tym czasie w sklepie tworzyła się kolejka, komitet kolejkowy, ustawiano rozkładane stołeczki, aby ułatwić sobie kilka dni stania itp. itd. A tak, magiczny patyczek pomagał. Nie do końca jednak, bo mierzenie nim nie uwzględniało "górzystości stopy", jej szerokości itd., stąd bolesne skutki.

Po latach wróciłam do upadającego WDT-u już nie jako klientka, ale jako pracownica GS, członkini komisji inwentaryzacyjnej. W połowie lat 90. resztki towaru sprzedawano na parterze: były jakieś materiały w belach, tasiemki, trochę tanich ubrań. O towarze „spod lady” i tym dla „MM” dawno wszyscy zapomnieli, WDT już nie był wtedy największą galerią handlową Sejneńszczyzny lat 80. Obowiązki pisarza komisji upoważniały mnie do błądzenia po zapleczach. Zobaczyłam tam resztki dawnej potęgi: taboret dla mierzących buty, jakieś ułomki manekinów.
Kilka lat później, po studiach znów wróciłam do pracy w GS. W 2001-2002 roku inspektor pracy nakazał bezwzględnie wyprowadzić biuro Spółdzielni z walącej się XIX-wiecznej kamienicy przy ul. Zawadzkiego. Wybór szefowej padł na WDT – piętro zostało wyremontowane i dostało oddzielne wejście na tyłach budynku. W trakcie przeprowadzki biura miałam okazję zajrzeć na strych (gdzie mieszczą się dwa fantastyczne lokaliki pod mieszkania, niestety do remontu, no i jak wchodzić do mieszkania przez zamknięte nocą biura?) W każdym razie strych był usiany resztkami pozostałości z czasów WDT. Zobaczyłam tam manekiny znane z dzieciństwa, tabliczki „Tylko dla MM”, „Dbaj o swoje miejsce pracy”. Nie wzięłam, choć mogłam. I chciałam, bo tak jak wielu trzydziestolatków odkrywam, że codzienne życie w PRL zaczyna tonąć w niepamięci.

Wracając do neonów: kolejny i chyba już ostatni (w mojej pamięci) sklep ze świecącą reklamą to pawilon ZURiT, czyli Zakładu Usług Radiotechnicznych i Telewizyjnych. Był to państwowy, sieciowy twór, w którym kupowało się radia, telewizory (czarno-białe, oczywiście), gramofony etc. Tam też był serwis naprawczy. Pawilon ZURiT stał dokładnie w miejscu dzisiejszego "Falmedu" przy ul. 1-Maja. Kto wie, czy przychodnia nie stoi nawet na tych samych fundamentach.

Fot. "Materiały do dziejów Ziemi Sejneńskiej". Pawilon ZURiT przy ul. Armii Czerwonej
(później 1-Maja), w tle ulica Lenina (dziś - Parkowa)

W tym sklepie byłam tylko raz, może dwa, słabo go pamiętam. Wiem, że kolejki i "MM" obowiązywały i tutaj. Pamiętam święcący po zmroku neon, ale jego treści już nie. Na zdjęciu widać jedynie "RADIO"