25 paź 2010

Coś z tego lasu zostało we mnie

30 lat temu ośrodkiem życia społecznego, a zwłaszcza świątecznego był las. Mieszkańcy Sejn nie świętowali tam, gdzie stali (ewentualnie parkowali, czy chodzili na co dzień). Wyjątkowe daty podkreślało pójście do Borku.
Wiem, że wśród tych dat były Dnie Dziecka, ale tych zupełnie nie zarejestrowałam w pamięci. Być może zbyt wiele energii zabierało mi kombinowanie, jak wykręcić się od obowiązkowych biegów, skakania w workach i innych cielesnych tortur, bo przecież Dzień Dziecka i przyjemności to jedno, a realizowanie programu nauczania WF przy okazji pobytu w lesie to drugie. Przy tym próżniactwo nawet w taki dzień w tamtych czasach było czymś nieobyczajnym. Należało zdrowo rywalizować o nagrody i trudzić się na rzecz Ojczyzny. Ale dla dziecka, którym wtedy byłam, Ojczyzna była czymś w tle (w swoich rozważaniach o niej poprzestałam na takiej oto wyliczance: mną rządzi tata, tatą rządzi Jaruzelski, Jaruzelskim rządzi Bóg).

We mnie pozostały inne daty i inne okazje do zagłębiania się w podmiejski las. Święto 1 Maja i 22 Lipca, oba narodowe, oba na czerwono zaznaczone w kalendarzu. Strona propagandowa była mi obca, strona interesująca zaczynała się około południa i budziła euforię. Trzeba sobie uświadomić, że kraj dbał o to, żeby mieszkańcy mieli się z czego cieszyć. W tzw. "sportowym" sklepie GS "SCh", który mieścił się w zrujnowanej dziś kamienicy "Kodzia" przy ul. Piłsudskiego (wtedy Armii Czerwonej) w normalnym toku handlu trudno było wystać jakiekolwiek zeszyty, czy podręczniki. Zabawki były "rzucane", rzadkie i trudne do zdobycia.
Jakim więc świętem była rocznica podpisania manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, jeśli do centrum Borku przyjeżdżał "żuk" GS i z paki z odsłoniętą plandeką następowała sprzedaż rzeczy na co dzień niedostępnych: baloników, skórzanych piłek do nogi, rakietek do badmintona.

Pamiętam też rozkosze podniebienia, jakieś Bambino w dwóch wafelkach. W tak niezwykłym dniu, w tak wielkie święto ze stoiska mleczarskiego spłynął na mnie nowy, nieznany mi smak w szklanej butelce ze srebrzystym kapslem, takiej, jakie w powiększonej wersji codziennie widywało się napełnione mlekiem (nie tylko widywało, ale rywalizowało z siostrą o to, która będzie miała prawo usunąć kapsel wciśnięciem kciuka i łyżeczką zebrać gromadzącą się w szyjce śmietankę). To był kefir. Nie smakował mi, ale był wystarczająco egzotyczny bo niecodzienny.

Wyjątkowy smak miały całe imprezy w Borku. Kiedy nie było całej masy rozpraszaczy, a społeczności wirtualne istniały może, ale w powieściach S-F, był czas żeby potańczyć, pośpiewać, popatrzeć, jak to robią inni. Pójście na festyn do lasu było atrakcją, z którą nie konkurowały żadne telewizyjne tańce z gwiazdami. Wtedy tańczyło się pod, a nie z nimi.
Na scenie "Sejneńszczyzna" prowadzona przez Zygmunta Mildnera
w Miejsko-Gminnym Ośrodku Kultury. Chyba przełom lat 70. i 80.
Fot. MaK

Około południa na scenie w muszli zaczynały się koncerty i teraz wydaje mi się niewiarygodne, że przez bite kilka godzin rzesza dorosłych ludzi, pracujących i posiadających rodziny  tańczyła i śpiewała w zespołach ludowych, rockowych, chórach i innych. Ci, którzy nie umieli, patrzyli i bili brawo z widowni. Dzisiaj tzw. kultura to domena dzieci i młodzieży, coś z czego się najprawdopodobniej wyrośnie. Dorośli zajmują się bytem, konsumpcją i zasłużoną dawką tv w ramach odpoczynku, nie będą z siebie przecież robili pajaców. Jakoś tak ubogo się zrobiło. 
Tu była muszla koncertowa. W 2009 roku na żądanie nadleśnictwa
miasto usunęło resztki infrastruktury, muszlę, ławki, murki, latarnie
i wybetonowany placyk po lewej od sceny.
 Najbardziej utkwiły mi w pamięci finały zabaw w Borku. Z reguły wracaliśmy rodzinnie z festynu o tzw. "przyzwoitych porach", przed zachodem słońca. Raz czy dwa fiesta się przedłużyła i oglądałam wzrokiem kilkulatki podgrzane alkoholem masy ludzkie w akcji. Miejscem akcji były zarośla wokół centrum Borku ale także, albo i przede wszystkim bar z dancingiem pana B. Po zmroku i zakończeniu koncertów na żywo z głośników w las szły ówczesne hity. Pamiętam siebie w świetle latarni, tańczącą solo na wybetonowanym placyku przy kawałkach Boney M. Pamiętam też rozbawione moim widokiem doktorostwo Ch. i moją niezmierną satysfakcję czerpaną z tak plebejskiej rozrywki.

Wracając do pana B. Tak się złożyło, że znałam tego jednego z niewielu w Sejnach przedstawiciela prywatnej inicjatywy. Pan B. był otyłym mężczyzną z zaskakującymi przy jego figurze ozdobnikami: loczkami i długimi, zakręconymi rzęsami. Mieszkał z żoną i dziećmi u swojej sejneńskiej teściowej, po sąsiedzku z moim domem rodzinnym. Ja i siostra trochę się z dziećmi pana B. bawiłyśmy, jednak szału nie było, bo różnica wieku między nami była dość znaczna. Pan B. na początku lat 80. wyrastał już ponad schemat, chciał i mógł inwestować i namawiał mojego ojca na spółkę świńską, tj. hodowlę tuczników na przemysłową skalę. Z tej spółki nic nie wyszło, ale pan B. nie czekał, działał. Około roku 2000 był najbogatszym człowiekiem w Suwałkach (bo tam z rodziną zamieszkał) i dalszej okolicy. Decydował o być albo nie być tamtejszych polityków i pełniących rozmaite funkcje. Dwa lata później był już w areszcie, a tygodnik "Polityka" pisał o nim "Król Tadeusz Szalony". Pociągnął za sobą wiceprezydenta Suwałk i jeszcze kilku tamtejszych VIP-ów. Sznur figur z hukiem posypał się ze stołków.

W latach 80. w Borku pan B. miał niewielki bar, coś jakby szklaną klatkę z zielonymi fundamentami i dachem. Podczas festynów toczyło się tam odrębne życie. Byłam tam raz, czy dwa i pamiętam klimat dramatyczny: nogi spoconych tańczących par, rozlane na żółtych, terakotowych kafelkach piwo i szkło z rozbitych w trakcie bójki butelek czy szklanek. Kilka lat temu gazety pisały, że ten leśny dancing był wczesnym przyczółkiem późniejszego nielegalnego imperium pana B. Jeśli mam powiedzieć, czy wierzę, że w czasie, kiedy od ZSRR dzieliły nas pasy zaoranej ziemi i zasieki z kolczastego drutu, pan B. znalazł sposób na sprowadzanie stamtąd wódki, to tak, wierzę. Nadal po dziecięcemu wierzę w jego omnipotencję i wiem, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i będzie o nim głośno.

Tu stał bar pana B. Nie dotrwał do naszych czasów,
został rozebrany dużo wcześniej. Pamiętam jeszcze
 walające się w trawie żółte, matowe kafelki z jego podłogi.
 Odrębną atrakcją Borku była sadzawka p-poż, nad którą stał bar pana B. Nic ciekawego nie umiem o niej powiedzieć poza tym, że była najbardziej tajemniczym zbiornikiem wodnym, jaki widziałam. Odbijał się w niej las, była ciemna i trochę przerażająca. Śni mi się do dziś. Tam widziałam pierwszy raz w życiu piżmoszczura, a przejście przez mostek, który oddzielał sadzawkę od zasilającego strumyka było dla mnie nie lada wyczynem, nawet jeśli za rękę trzymał mnie ktoś dorosły.
Sadzawka p-poż i mostek z zastawą, którą kiedyś można było zasunąć,
żeby odciąć dopływ wody ze strumyka.

Budowa brodzika p-poż w latach 60. Fot. z "Monografii
Straży Pożarnej w Sejnach" Sejny 1975

"Brodzik dla dzieci i jednocześnie zbiornik przeciwpożarowy
zbudowany przez strażaków w czynie społecznym".
Źródło: j. w.