13 sty 2011

Zamknięte, remanent

Do pracy w GS trafiłam dzięki pani M. Wcale nie pchałam się do roboty, miałam plany wyjazdowe związane ze studiami, które wcześniej odraczałam, mając po dwunastu latach podstawówki i liceum dosyć nauki. Pani M. gorąco zachęcała do tej pracy, bo dorywcza i na krótko. Widać było, że w jej oczach odmowa złapania takiej okazji była grzechem, bo to przecież praca... Wstyd przed tym, co ludzie pomyślą spowodował, że się zgodziłam. Nie wiedziałam, że parę lat później, po studiach, sama zapukam do GS-owych drzwi i zostanę tam na rok.

Ale teraz zatrudniłam się tylko na umowę- zlecenie. W biurze GS musiałam zjawić się o skandalicznie wczesnej, jak na mnie, porze. Nigdy przedtem nie byłam w tej kamienicy przy Zawadzkiego. Wzorzysta terakota dziewiętnastowiecznych schodów zrobiła na mnie wrażenie, ale już piętro, na które prowadziły te schody, wciąż tkwiło w epoce PRL. Szafy ze sklejki, brązowe boazerie, nieśmiertelne czarne herbaty w szklankach na biurkach kobiet i one same, ozdobione trwałą na szarych, zmęczonych włosach. Bardzo wymagające – od siebie, nie ode mnie, Boże broń! Nie przyszłam w gościnę, ale zaraz posadziły mnie, zrobiły herbatę, oglądały ciekawie, na głos zastanawiając się, czy sobie poradzę. Czy sobie poradzę, oto jest pytanie. To nie była pierwsza moja praca, ale pierwsza związana z liczeniem, matematyką, zmorą, gładzizną mózgu. I pierwsza w Gminnej Spółdzielni.

Siedziba biura GS od lat powojennych. W latach 2001/02 biuro
zostało przeniesione na piętro WDT. Teraz jest tu Agencja
Restrukturyzacji Rolnictwa.

„Jestem B. Będziem razem robić” powiedziała konkretnie moja przyszła partnerka. Po dopiciu herbaty i zebraniu papierów poszłyśmy do czekającego na nas w kamazie kierowcy. W teren jechał z nami zakładowy stolarz, emerytowany milicjant. Już po krótkich oględzinach stwierdził, że nie nadaję się do łóżka, bo musiałby mnie w nim szukać, a tego nie lubi. W takiej atmosferze, obijając się o siebie w kabinie kamaza dojechaliśmy do wsi. Zaczął się mój pierwszy dzień w pracy.

Była to zima. Wszystkie remanenty odbywały się w okolicach Sylwestra, więc wyprawy w teren wypadały w trzaskające mrozy, w hałdach śniegu. Sprzedawczynie spodziewały się ich, ale i tak pierwsza ich reakcja na widok komisji była emocjonalna. „Ło Jezuuu” - zawołała kierowniczka mojego pierwszego kontrolowanego sklepu, drżącymi rękami walcząc z kłódką na drzwiach. „Nie o Jezu, nie o Jezu. Wiedziała, że koniec roku idzie i remanent będzie” - skwitowała spazmy B.

Wcześniej ustaliłyśmy, lub raczej sama postanowiła, że ja będę pisarzem tej naszej dwuosobowej ekspedycji. Miała wiele lat doświadczenia w liczeniu towarów, w liczeniu w ogóle. Skończyła ekonomiak, ale operacje liczbowe czy logiczne, jakie milcząco budowała w głowie, podając na koniec perfekcyjny wynik, pokazywały, że gdyby nie start życiowy z puszczańskiej wioski, mogłaby zajść daleko.
Ale w GS zaszła daleko w sztuce liczenia sklepowych towarów: w sztablach, na paletach, opakowaniach zbiorczych i jednostkowych. Liczyła paczki cukru na jednej palecie, zawartość reszty palet spiętrzonych pod sufit szacując na podstawie tego jednego przykładu i w kilka sekund podając wynik. Bezbłędny. Sklepowe buntowały się, przeczuwały spisek mający na celu wpędzenie je w manko, żądały rozrywania papieru i liczenia gołych paczek cukru tak, jak je widać. B. ustępowała, a wynik i tak wskazywał, że licząc szare wielkie pakiety w głowie widziała ich zawartość, nie musząc „trybuszyć”, rozrywać, zdejmować.

Mnie przypadło pisanie. Na dwustronicowym formularzu z wkładką należało zainstalować dwie kalki, aby wkładkę uczynić fioletową kopią spisu. Żeby robota szła szybciej szykowałam na początek kilka takich zestawów według rad B., która umiała przewidzieć, jak wiele kwitariuszy zapełnimy w danym sklepie, czy magazynie. Aby nie przerywać sprawnego liczenia zapełniałam tylko pierwsze strony, odpowiednio je numerując. Później była krótka przerwa na przełożenie kalki na strony nr 2 i ruszałyśmy od nowa: pozycja, nazwa, sztuk, cena, wartość. Pozycja, nazwa, sztuk, cena wartość.
Lizaki, maszynka Polsilver, zapałki, guma do żucia - to drobiazgi przy kasie, na ladzie. Ogórki w occie, kawa zbożowa, podpiwek, denaturat, czekolada, ciastka wagowe, kubek litrowy, ściereczka lniana, solniczka z pieprzniczką, wiadro cynkowe, śpiochy dziecinne. Po najcięższe na zapleczu: cukier, śledzie z beczki, kapusta kiszona, mąka, konserwy, znicze. Przerwy tylko na podliczenie wartości stron i przełożenie cennej fioletowej przebitki do nowych formularzy. Zaczynałyśmy po siódmej rano, kończyłyśmy nieraz po dziesiątej wieczorem, z przerwą na obiad. Większe wiejskie sklepy zajmowały dwa, albo i trzy dni. Kładąc się do snu widziałam przed oczami kalkulator i skaczące ramki spisowego formularza. Przesilony pisaniem na akord prawy nadgarstek bolał jeszcze wiosną, kiedy moja dorywcza praca dawno się skończyła.

„Remament”, jak głosiły kartki na drzwiach, oznaczał specjalny ceremoniał. W oszronionym wnętrzu świeżo otwartego po nocy sklepu sklepowa czujnie patrzyła spod wełnianego beretu. „Pani B., może my tego, tu zimno, panie nie przyzwyczajone, rozgrzejem się”. „Nie – twardo odmawiała B. - Jak skończym, będzie czasu, to owszem. Teraz czeka robota.” Za pierwszym remanentem wydało się, o czym mowa. W porze obiadu sklepowe oddalały się na zaplecze do telefonu, albo robiły szparę w zamkniętych dla klientów drzwiach, poszeptując z tajemniczymi cieniami. Wkrótce odbierały pakiety, niesione z domu przez mężów albo dzieci: kiełbasy palcówki, majonezowe sałatki, słoikowe mielonki lądowały na uprzątniętej z papierów ladzie. Godność nasza nie pozwalała szybko porzucać przywiezionych ze sobą kanapek, ale dotkliwe zimno, od którego włosy jeżyły się na głowie, ale smakowite zapachy, ale gorące zaproszenia sklepowych...
„Otworzym” zduszonym głosem proponowała kierowniczka sklepu, a sklepowa już ściągała z półki nieujętą jeszcze w remanencie butelkę i szybko wrzucała do kasy jej równowartość. „Po jednym i do roboty” pozwalała B.

Niemiłe interludium stanowiły magazyny nawozów, maszyn rolniczych i materiałów budowlanych. O ile w straszliwej zmarzlinie sklepów można było w przerwie parzyć pośladki i dłonie o obudowę gazowego piecyka, o tyle w magazynach liczenie i pisanie odbywało się poza kantorkami, ogrzewanymi przez kaflowe piece. B., która szybko przekonała się o tym, z jak bardzo francuskim psem ma do czynienia (po kilku dniach w terenie przyszłam do pracy z grypą, niewidząca na oczy), zdjęta litością brała zeszyt i z magazynierem szła w skutą zimnem betonową jaskinię magazynu. Tu też dokonywała cudów liczenia zwalonych w sztable worków cementu, czy provitu. W testach na inteligencję są takie zadania „policz, ile”, w których przedmioty do policzenia zamknięte są w prostopadłościanie, a jego zawartość widać tylko w części i należy domyślić się, jak są rozłożone  w części niewidocznej i ile ich jest. Ja te testy zawsze oblewałam.

B. liczyła, w tym czasie ja w kantorkach lepiłam się do kaflowych pieców, snując wzrokiem po pajęczynach, zatłuszczonych ceratach, zniszczonych zydlach i starych radiach, w których zawsze leciało „Comment ca va? Comme ci, comme ci, comme ci, comme ca”, nieśmiertelny hit pierwszego programu Polskiego Radia. Przygotowane formularze czekały na powrót B. z magazynierem. Dawała mi zeszyt z policzonymi na brudno towarami i siadała przy piecu, a ja zabierałam się do pracy.
W magazynach bywały i zgrzyty. Kiedy przyjechałyśmy do B., maleńki magazynier podejmował gości w hawajskim cieple kantorka. Nasze pojawienie się wzbudziło popłoch, kożuszaste postaci wybiegły zygzakiem na śnieg, łomocząc zamarzniętymi obcasami gumofilców. B. nie wszczynała awantury. „Prezeska wie, co wy tu wyprawiacie. Przyjdzie czas, zamknie magazyn.” Mikry brunecik kajał się i przepraszał, zbierał puste butelki i słoiki z niedopitą wódką. Wezwał telefonicznie żonę z odsieczą: pieczonym mięsem, sałatką i sękaczem. Nadejście ogromnej, otyłej kobiety z gościńcem w koszyku obserwowałam przez okienko. Nie wiedziałam wtedy, jak szybko ziszczą się proroctwa B. co do długości istnienia wiejskich magazynów. W jednym z nich otwarto kilka lat później słynną dyskotekę. Kiedy pierwszy raz tam pojechałam, w myślach układałam towary, tak jak leżały tej zimy "tu był cement, tu sól lizawka, na podeście leżały zwoje sznurka do snopowiązałki". Zamiast tego były zielone ściany, lasery, muzyka techno i coś kapało na głowę z sufitu. Nieszczelny? Ale przecież nie pada. „To pot. Skrapla się na suficie i kapie” - wyjaśniła koleżanka.

Solą GS byli ludzie. Czułam się wśród nich tak, jak oni mnie odbierali, nowa, młoda, nie nasza. Milczałam, słuchałam, patrzyłam, czasem błaźniłam się, wybuchając głośnym zachwytem nad emaliowanymi garnkami, których w mieście nie było do kupienia, ale w wiejskich sklepach GS musowo były. B. z powagą pełniła wobec mnie obowiązek nauczycielki fachu i życia. Kiedy się myliłam i pomyłka wychodziła na jaw, sklepowe rozpoczynały gromadny sąd: nowa mogła pomyłką spowodować, że wyjdzie manko, każą spłacać, nowa się wybieli bo jest z biura, a my co? B. twardo stawała w mojej obronie „Młoda jest. A ty co, jedna z drugą? Od razu umiałaś wszystko? Pamiętam, jak przywoziłaś faktury do biura, do diabła nie były podobne. Tu dziewczyna szybko pisze, żadna tak szybko nie pisała. A błędy zawsze wyjdą, będziemy sprawdzać w biurze jeszcze raz.”

Twarde kobiety pracowały w twardych warunkach. Jak było zimno, nie tylko w wiejskich sklepach, świadczy mój odmrożony na remanencie nos. W Sylwestra przypadł nam przeżywający swój schyłek Wiejski Dom Towarowy w Sejnach. Zajmował już tylko parter, towaru nie było wiele, na dwa dni liczenia. Jak wszędzie w sklepach GS, tak i tu witryny zdobiły piece akumulacyjne, zimne w dzień i w nocy. Jedyny jasny punkt w oceanie zimna to piecyk gazowy. Wieczorem, po skończonej partii towaru kobiety puściły mnie wcześniej (szłam na Sylwestra do Nory), B. została, żeby podgonić nieco. Kiedy wychodziłam ze sklepu, już nie czułam części ciała, krążenie cofnęło się z rąk, twarzy i nóg do brzucha, jakby chroniąc ważniejsze organy. Przy minus dwudziestu stopniach biegłam do domu nie mogąc złapać powietrza. W korytarzu po kilku minutach rozmowy ze mną matka stwierdziła rzeczowo „Odmroziłaś nos”. Odwróciłam się do lustra i zobaczyłam szron na nosie, chociaż stałam już w cieple, zdejmowałam przecież od kilku minut kurtkę, swetry i kamizelkę puchową. Nos był blady, w zetknięciu z żywym, ciepłym i wrażliwym palcem odmawiał kontaktu. Nie czułam go. Sylwestra spędziłam ze strachem w sercu, rozpędzanym przez doświadczenie: miałam już przymrożone palce u nóg i wiedziałam, że można to wyleczyć, choć z trudem i trwa to długo. Kolor nosa po kilku dniach zaczął przechodzić w fiolet i róż. Na wiosnę została po odmrozinie różowa łatka, która zmniejszała się coraz bardziej, aż zanikła. Teraz zimą nos marznie mi najszybciej i tracę w nim czucie. To pamiątka po WDT.

Chcę podkreślić, że poza potworem zimna nic nie straszy mnie we wspomnieniach o tej zimowej pracy. Były miłe chwile, kiedy remanent dobiegał końca i manko okazywało się małe. Sklepowe oddychały z ulgą i zaczynały na nową patrzeć przychylniejszym okiem. Były chwile tryumfu, kiedy wychodziła superata i sklepowe w euforii chciały nas obdzielać towarem z nadwyżki. B. tonowała tą podzielność, przypominała, że w biurze cały remanent będzie sprawdzany jeszcze raz i może się okazać, że wyszła nie superata, a manko. Pewnego razu dostałyśmy w M. po jednym mrożonym kurczaku, darowanym za stwierdzenie superaty. W domu upojona nalewką i zmęczeniem schowałam blade ciałko do zamrażarki i poszłam spać.