5 lut 2011

Tele-komunikacja nocą

Trochę z nudów, trochę z rzeczywistej potrzeby straciłam chwilowo głowę dla pracownika telekomunikacji. Nigdy wcześniej go nie widziałam, znajomość była efektem interwencji mojej siostry, która trawiła noce w pracy na zawieraniu znajomości internetowych. Z nadmiaru udzieliła mnie coś z tej przebogatej oferty.

Człowiek „tepsy” miał tę zaletę, że pracował w brygadzie testującej budki telefoniczne. Testować, znaczyło u nich dzwonić, więc każdy dostawał nieograniczoną pulę służbowych kart telefonicznych. Dla rozwoju tej znajomości  wystarczyło więc, że stało się w okolicach którejś z sejneńskich budek telefonicznych o odpowiedniej porze i podnosiło słuchawkę, kiedy aparat zadzwonił. Pora musiała być odpowiednia: dostatecznie późno, żeby być po pracy i żeby ruch uliczny nie zakłócał wielogodzinnego międlenia słów, płynących z pewnego miasta na Podlasiu do Sejn. I z powrotem.

Budka telefoniczna przy ul. 22-Lipca wciąż (o dziwo) istnieje

Czas był wczesnojesienny, seanse telefoniczne długie, na ulicach robiło się coraz bardziej pusto. Co jakiś czas wodząc mało przytomnym wzrokiem notowałam pojawienie się policyjnego patrolu. Funkcjonariusze, którym za dnia wypłacałam pensje, dodatki, trzynastki i mundurówki, słusznie zgadywali, że kilkugodzinne wiszenie na ulicznym telefonie jest czymś w rodzaju randki. Stąd uśmiechy i wzniesione w górę kciuki.

Którejś nocy, kiedy ostatni rowerzyści przemknęli bez świateł po chodnikach, uliczne latarnie zgasły, a patrol oddalił się gdzieś w inne rejony miasta, nadbiegł mężczyzna. Nie był widoczny z daleka. W ciemną noc odnogę głównej ulicy Sejn dodatkowo kryły gęste drzewa małego parku. Słychać było człapiące kroki kogoś, kto już nie używa sprintu. Zamilkłam. Kiedy biegnący zaczął się zbliżać ku mnie, stało się jasne, że tamten głos w słuchawce niczego mi ułatwi, w niczym nie pomoże, tylko zdekoncentruje.

Czarny cień głośno tupiąc przybliżał się środkiem jezdni, prosto do mnie, na mnie. Zahamował tuż tuż. Dysząc zaczął z nutą desperacji w głosie wyrzucać słowo po słowie:
- Pani! Gdie u was! Możno! kałbasu pakupit?!
Lekceważąc łaskoczącą omdlałość łydek wskazałam ręką miejsce, z którego przybiegł. Gromko, żeby zapanować nad drżeniem głosu, powiedziałam:
- Smatri pan! Magazin „Bajka”. Tuda ani wsiu nocz pradajut, kałbasa toże jest.