15 lut 2012

Miłość w Bad Landeck

Każdy ma swoją "czarodziejską górę". Moja była na zboczu Trojaka, w Bad Landeck, czyli Lądku Zdroju. Nie miałam jak Hans Castorp plam na płucu, tylko uciekające kręgi kręgosłupa, było więc co naprawiać i stąd moja miesięczna obecność na zboczu góry.
Lądek Zdrój był wtedy w stanie zapaści, nowy kapitał postawił na nogi tylko siedemnastowieczne sanatorium "Wojciech", barokową okrągłą katedrę z turkusowym basenem w nawie głównej i sarkofagami leczniczego błota w nawach bocznych. Tu bogaci starcy zanosili modły do swoich strajkujących ciał obojętnych już na wszelakie przekupstwa. Reszta kurortu leżała odłogiem w głębokiej siermiężnej przeszłości PRL.

Wojskowy Szpital Uzdrowiskowy. Mieszkałam na poddaszu za jedną z kukawek.

Trafiłam do szpitala wojskowego, na ostatnie piętro z panoramą Sudetów za oknem. Był październik, lasy żółte i czerwone, co jakiś czas padał gęsty ale nietrwały śnieg. Byłam najmłodsza w turnusie, jeśli nie w całym szpitalu, a może i w uzdrowisku. Mój wiek nie predestynował mnie do zadzierzgania znajomości z lwicami i lwami turnusu. Panie widziały we mnie konkurencję, panowie - zagadkę spoza interesującego ich targetu.
Trzy razy dziennie  spotykaliśmy się wszyscy na sali jadalnej nad cienkimi płatkami pieczonego mięsa, pacjenci NFZ żywieni byli bowiem oszczędnie. Osobiście nadrabiałam schodząc codziennie do miasta na najlepsze na świecie drożdżówki i serca piernikowe w kawiarni vis a vis ratusza. W drodze powrotnej na górę, wspinając się  pionowymi brukowanymi uliczkami mijałam samochody obute w łańcuchy i gubiłam gdzieś wspomnienia o pochłoniętych dopiero co kaloriach.
Przy moim stoliku w jadalnej sali panowała atmosfera młodzieńczego luzu. Anka i Teresa na każdy posiłek schodziły ubrane w coraz bardziej wydekoltowane lycry, Jurek prezentował opaleniznę z solarium, obcisłe dżinsy i podzwaniające kluczyki od nowego modelu forda.  Moje próby uczestnictwa w rozmowach pięćdziesięcio-sześćdziesięciolatków spełzały na niczym. Dziewczyny i chłopak interesowali się tylko sobą nawzajem, popatrując na mnie spod oka jak na kuriozum. Wszyscy byli stałymi bywalcami Lądka i znawcami jego zakątków.
Z kolei ja nie wykazywałam zrozumienia dla towarzyskich zapędów pewnego górnika, wąsatego bruneta. Zadzierzgał znajomość ze mną wsypując zwinięte w kulki  serwetki do kaptura mojej kurtki, zostawionej na wieszaku przed salą jadalną.
W hallu wisiały wydrukowane apele, przypominające, że jest się  w szpitalu, obecność na zabiegach jest więc obowiązkowa, a po 22. personel będzie kontrolował obecność pacjentów w pokojach. Nieobecność może z kolei skutkować relegowaniem ze szpitala. Po co taki apel, zrozumiałam już w pierwszych tygodniach pobytu. Chichoty, nawoływania, stukot obcasów pań powracających z dancingów niosły się po korytarzach długo po północy.

W Lądku fascynowało mnie kilka miejsc. Bukowe lasy, gdzie można było zbierać małe trójkątne orzeszki ulubione przez dziki. Ruiny spalonego kościoła Salwatora. Most szesnastowieczny z figurą św. Jana Nepomucena.  Zrujnowany dom zdrojowy z oknami zabitymi deskami. I likwidowana biblioteka wojskowego szpitala uzdrowiskowego. Wchodziło się do niej na piętro kamiennego domu, mijając po drodze hall zdrojowej kawiarni, pamiętającej czasy radzieckich wojsk stacjonujących w Polsce. Za dnia kawiarnia wyglądała jak siedlisko Draculi: szare od kurzu aksamitne portiery, suszone bukiety w sieci pajęczyn, sczerniałe ze starości lustra. Na piętrze w opustoszałych salach stały przetrzebione regały z resztkami książek, pilnowane przez staruszka, który pobierał symboliczne złotówki za każdy wzięty z półki tom. Do tej biblioteki wracałam co kilka dni, niezrażona tym, że większość dzieł w niej wyprzedawanych traktuje o wyczynach partyzantów AL w czasie II wojny. Wybierałam rodzynki: Tołstoja, Fuentesa, Uhnak. Mam je nadal, opieczętowane stemplem z czerwonymi gwiazdkami.

Moje bibliofilskie zapędy wzbudziły litość w Ance i Teresie, które postanowiły wyprowadzić mnie do ludzi. Pewnego wieczoru poszłam razem z nimi na dancing do tej samej kawiarni, przez którą wspinałam się do wyprzedawanej biblioteki. Wieczorem w świetle dyskotekowych kul nie było widać wszechobecnego kurzu i rozpadu. Opuszczone w dzień szatnia i bar tętniły teraz życiem, w każdym okienku tkwiła łysa głowa staruszka, lub świeża ondulacja staruszki. Przy stolikach panował nerwowy klimat, zacieranie rąk, trącanie łokciami, szepty. Anka i Teresa spoczęły na krzesłach z ulgą, widziały na sali swoich wybranków i tego wieczoru mogły być pewne powodzenia.

O moim powodzeniu nie było mowy. Nie wiedziałam, na co patrzeć. Obok naszego stolika siedziało jakieś większe towarzystwo, jakby dwie wczasujące się rodziny, składające się z babć, teściowych, starszych wiekiem mam oraz dziadków, ojców i teściów.  Z podwójną rodziną siedziała młoda jak na tamto miejsce kobieta między czterdziestką i pięćdziesiątką, ładna brunetka z pierwszymi poważnymi zmarszczkami. Do tańca przygrywał duet, denerwujący falsetem piosenkarz i keybordzista.Od stolika w głębi sali oderwał się wychudzony młodzieniec, z różą w ręce podszedł do brunetki i ukląkł przed nią, schylając głowę do ziemi.
"Znowu on" - wywracały oczami moje koleżanki. Brunetka przyjęła hołd i para zaczęła tańczyć. Młody był od stóp do głowy ubrany w dżins, zaciśnięty pasek pokazywał szczupłość wychudzonej talii, podobnie jak kołnierzyk dżinsowej koszuli - żylastą szyję. Widać było jakieś braki w uzębieniu, małe kółeczko w lewym uchu i starannie nażelowane kręcone włosy. W tańcu patrzył na partnerkę wzrokiem płaczliwym i natarczywym jednocześnie, przykładał wierzch jej dłoni do swojego pochylonego czoła, jakby sygnalizował ciężką chorobę wywołaną jej dystansem. Jego dramatyczne pozy, klękanie przed brunetką, spojrzenia jej słane, pocałunki w nadgarstki były jednocześnie i niewiarygodne i irytujące, bo szczere. Rozumiałam, że to jest prawdziwy Pierrot z komedii del'Arte, ale nie aktor, tylko prawdziwe wcielenie w człowieka, który nigdy o komedii del'Arte nie słyszał.
Kobieta wyglądała na zmęczoną i pogodzoną z losem a jednocześnie tak jakby skrywała, że zabiegi młodzieńca są jej miłe. Dziewczyny wyjaśniły mi, że chłopak jest żigolakiem i że już od kilku wieczorów obtańcowuje brunetkę. Nie umiały powiedzieć, czy bierze od niej jakieś pieniądze.

Mając przed oczami tą parę, zamyślona, dałam się zaprosić do tańca mężczyźnie w szmaragdowej dwurzędowej marynarce, który dostał kosza kolejno od Teresy i Anki.  Pan Eugeniusz poprowadził mnie na parkiet i w rytmie cza-cza wyjaśnił, że jest emerytowanym wojskowym. O jego 80 latach świadczyła najpełniej pewna sztywność, z jaką kręcił szyją i kościstość starczego ramienia, które wyczuwałam pod obfitą poduszką ramienia marynarki. "Dziecko. Nie wiem, jak tu trafiłaś i co tu robisz, ale nie patrz na nas, starych, z góry. Jestem zupełnie sam, żona nie żyje od lat, dzieci nie mieliśmy. Kiedy pomyślę, że może rano mnie już nie będzie, bardzo chce mi się żyć. Wszyscy tutaj chcemy się trochę pooszukiwać, że jesteśmy wieczni" - powiedział pan Eugeniusz.

Kiedy nad ranem wróciłyśmy do naszego szpitala, pielęgniarka w okienku pogroziła nam palcem. "Zostaw. Pokazywałyśmy jej życie" - powiedziała Teresa, wskazując na mnie.