11 maj 2013

Powrót


Dziś bez nadmiernego rozpisywania się. Ciekawe, jak historia lubi się powtarzać. W zeszłym roku na szczyt jednej z dwu kamienic przy odnodze ulicy Piłsudskiego, tej należącej od przedwojny do państwa R., po wielu latach wróciła reklama. Format, technika już inne, ale sens ten sam.

"Przed" (dzięki P. za przechowanie zdjęcia ze zbiorów Janka)

"Po"

27 sty 2013

Kapuśniak


 Do trzydziestki nie rozumiałam zupełnie, dlaczego ludzie lubią jeść kiszoną kapustę i takież ogórki, albo małosolne. Tego typu rzeczy razem z płatami śledziowymi w occie mogły dla mnie nie istnieć. Z czasem to się zaczęło zmieniać.

Kapuśniak a la maison. Z kiełbasą pieprzową z sejneńskiego GS
 Moja matka pracowała kiedyś w jednym z większych w Sejnach miejsc zatrudniających ludzi. Siedziała w biurze z kilkunastoma kobietami i jak to bywa w sfeminizowanych zakładach pracy, panie - prócz tego, co musiały zrobić - zdążyły zawsze jeszcze powymieniać się nowinami co u mężów, co u dzieci, u sąsiadów, koleżanek i dalszej rodziny. Na dowód tego, że kobiety około czterdziestki i pięćdziesiątki wprost muszą jeść kapuśniak i nie mogą żyć bez tego, moja matka opowiedziała mi następującą historię, usłyszaną w pracy od koleżanki z pokoju obok.

Pani ta dojeżdżała do Sejn ze wsi. W czasach PRL wykazywała się niepojętą wprost operatywnością, bo poza tym, że pracowała w mieście,  prowadziła też z mężem duże gospodarstwo rolne, wychowywała trójkę dzieci i do tego pełniła funkcję w wiejskim samorządzie. Zawsze w biegu, zawsze ożywiona i wygadana, przeżyła kiedyś nieprzyjemną przygodę.
Pewnego wieczora nagotowała wielki sagan kapuśniaku. W tym domu ten rodzaj zupy był gotowany często z powodów jak wyżej, po prostu gospodyni była psem na kiszoną kapustę i robiła ją co tydzień. Garniec kapuśniaku był przeznaczony na następny dzień i dzieci oraz mąż zostali poinstruowani, że będzie on stał w lodówce, więc wystarczy go wyciągnąć z niej i odgrzać zupę.

Nazajutrz po pracy kobieta wracała samochodem do domu. Po piętnastej, jak to w zimę, panował już zmrok. Jej myśli krążyły cały czas wokół tego, czy i ile zostało kapuśniaku po ofensywie męża i dzieci. Pani jadąc już wyobrażała sobie, jak nalewa pełen talerz i zasiada do jedzenia. Kiedy przyjechała do domu, okazało się, że nikogo w nim nie ma. Mąż wybył gdzieś do sąsiadów, dzieci zabrały się z kimś do Sejn na pozalekcyjne zajęcia.

Pani wpadła do kuchni i nie zapalając światła odnalazła płytę kuchenną, a na niej sagan. Złapała go za uszy i potrząsnęła. Słysząc chlupotanie na dnie założyła, że rodzina jadła zupę, ale zostawiła porcję dla niej. Nie chcąc się bawić w odgrzewanie i marząc wprost o jak najszybszym łyku kwaśnicy pani złapała garnek i powoli zaczęła przechylać naczynie, lejąc zawartość do ust.

A teraz z innej beczki: owszem, mąż z dziećmi najedli się kapuśniaku. Tak im jednak dobrze szło, że nie zaoszczędzili nic dla żony i matki. W dodatku dzieciaki odgrzewały zupę samodzielnie i udało im się przypalić kapustę na dnie. Kiedy więc garnek został opróżniony, któreś z brzdąców zalało spaleniznę wodą, dodało płynu do zmywania naczyń i wrzuciło do środka gałganek z myślą o tym, że kapusta odmoknie, a mama jak przyjedzie, to pozmywa. Trzeba tu podkreślić, że w tamtych czasach nie zmywało się, jak teraz, estetycznymi gąbkami czy szczotkami. Do zmywania służyły szmatki z pociętych starych bawełnianych ubrań, nierzadko majtek, czy podkoszulków.

Tak to pani zapłaciła za swoje łakomstwo. A ja od niedawna zaczynam rozumieć, o czym mówiły biurowe koleżanki matki i ona sama. Nie znam naukowego wytłumaczenia na to zjawisko, może z "pewnym wiekiem" przychodzi większe zapotrzebowanie na witaminę C, zwłaszcza w sezonie zimowym. Mnie to w każdym razie też już zaczęło dotyczyć i kapuśniak jem co kilka dni.

25 sty 2013

Patrzyli z góry


 Nienawidziłam Dnia Dziecka. Pisałam już, dlaczego. Teraz potocznie i żartobliwie mówi się tak o dniu, kiedy odpuszcza się sobie wszelkie obowiązki wobec siebie i innych, z tak ważnym na czele, jak higiena osobista. W czasach PRL-u nie było to takie proste. Odpuszczano naukę, ale ze święta dzieci należało się cieszyć, a jak cieszyć - to bawić i grać, w ogóle robić to, co dzieci powinny lubić. Jeśli nie lubiły, miały problem. Jak ja, w stylonowych spodenkach (na ulicy Nowej szyła je na akord dla "PolSportu" mama mojej koleżanki), biegnąca na boisku w Borku w sztafetach, wyścigach i innych okazjach do rywalizacji.

 Zupełnie inny rodzaj świąt stanowiły 1 Maje. I niech mi ktoś teraz powie, że mam komusze zapędy, jeśli zdradzę, że uwielbiałam pierwszomajowe pochody.
Trzeba najpierw zrozumieć, jakie to były czasy. I dziś nie robimy tylko tego, co chcemy, czego dobrym przykładem jest obowiązek szkolny. Ale teraz trendy jest indywidualizm i nikogo nie dziwi, jeśli uczeń wpada w amok, demoluje klasę, protestując przeciwko narzuconemu obowiązkowi. Trendy jest różnorodność  zachceń, uleganie wewnętrznym potrzebom, wsłuchiwanie się w to, co dla nas dobre. Wtedy było inaczej. Może, a nawet na pewno, nikt z własnej woli nie organizowałby takiego pochodu, ale nie można było go nie zorganizować. Co innego myślało się, a co innego robiło, bo gdzieś z góry, z wysoka patrzyło niewidzialne oko. Zawsze czujne, zawsze bystro kojarzące fakty i sprawdzające, czy masz dostatecznie silną motywację, czy sam z siebie pragniesz trudzić się dla ogółu. Biada tym, którzy zlekceważyli jego zimne spojrzenie. Co z tego, że nikt nie miał prawdziwej motywacji, że nikt nie pragnął trudzić się szczerze i naprawdę. MIAŁ przekonująco udawać i już.

Pochód 1-Majowy, lata 50. Idą zetempowcy. W tle pałac biskupi,
wtedy jeszcze otoczony płotkiem. Źródło: kronika szkolna ZS CKR
Można to było tylko wyczuć, bo raczej nikt o tym nie mówił, przynajmniej nie w moim domu.  Pamiętam tylko, jak raz ojciec małpował  plenum Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Oparty rękami o kuchenny stół "przemawiał": "Towariszczi, pażałusta...". "Cicho bądź! Chcesz, żeby dzieci komuś powiedziały, co się w domu gada?" - zburczała go matka.
Mnie jako dziecku pomagały w świątecznym zaangażowaniu okoliczności zewnętrzne, drobne i mało istotne szczegóły, na które czekało się cały rok. Pierwszym z nich były chorągiewki, które można było kupić tylko przed 1 Maja. Trafiały one najczęściej do kiosków i jako kilkulatka nie wyobrażałam sobie, żeby na święto pracy nie być zaopatrzoną w taką chorągiewkę. Moja pochodziła zawsze z kiosku, stojącego na ul. 22-Lipca, vis a vis wjazdu w Głowackiego. Składała się ona z cienkiego drewnianego patyczka (na takie same nawijano cukrową watę w wesołym miasteczku) i kawałka papieru formatu A5, do połowy białego, a od połowy grubo zamalowanego czerwoną farbą drukarską. Czynność machania taką chorągiewką do przechodzącego pochodu, albo powiewania nią z pochodu do stojących wzdłuż ulicy ludzi nie miała sobie równych. W pierwszomajowym entuzjazmie potrafiłam po powrocie do domu stać przy płocie i machać chorągiewką do rzadkich na gruntowym trakcie przechodniów.

Pochód 1-majowy. Lata 50., ul. Piłsudskiego. Dziewczęta niosą
portrety Feliksa Dzierżyńskiego (?) i Józefa Stalina. Źródło:
kronika szkolna ZS CKR

Drugą przyczyną wyjątkowości 1 Maja było lepsze zaopatrzenie sklepów. I nie chodzi tu o sklepy spożywcze, czy wszystkie inne. Chodzi o sejneński WDT, do którego w dziale pasmanteryjnym "rzucali" przed 1 Maja kolorowe wstążki. Nie pamiętam na co dzień, żebym miała spinane włosy czymś kolorowym. A te barwy, które wtedy wyjątkowo można było uszczknąć z puli przeznaczonej na różne gadżety do powiewania podczas pochodu, szokowały mnie wprost i na przykład soczystą zieleń mam przed oczami do dziś.
O co chodzi z tym powiewaniem? Jako małe dziecko w wieku przedszkolnym szłam lub byłam niesiona w grupie zespołów z Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury. Każdy - czy to ludowy, czy rockowy, musiał mieć coś do machania lub niesienia. Na chłopców i mężczyzn spadał obowiązek niesienia transparentów z napisami i tzw. szturmówek, czyli flag na ciężkich drewnianych drzewcach. Szturmówki były nie tylko biało-czerwone, ale i czerwone, radzieckie, symbolizujące krew robotniczą przelaną w walce z wrogami proletariatu. Dziewczęta i kobiety niosły rzeczy lżejsze, zwiewne - małe chorągiewki, pęki wstążek, bibułkowe kwiaty na konstrukcjach z drucików.
Pamiętam, że raz uczestnicy zajęć hafciarskich, plastycznych i modelarskich mieli problem, czym machać idąc w pochodzie. Dobrym pomysłem byłoby machanie pędzlami, jako symbolem ich artystycznych zainteresowań. Ale po długiej dyskusji wszyscy doszli do wniosku, że pędzle są za małe, niedostatecznie będzie widać z góry, że to są pędzle. Czym więc machać? Ktoś wpadł na błogosławiony pomysł, żeby wyciąć formę sporych pędzli ze styropianu, pomalować farbami, a w czubek tego gadżetu - w namalowane włosie - wpiąć pinezką pęk kolorowych wstążek. Takim gadżetem i mnie dane było machać w pochodzie (ach, ta wściekle zielona wstążka).

Pochód pierwszomajowy w "moich" czasach, czyli latach 80. Ul.
Piłsudskiego. Idzie Zespół Pieśni i Tańca "Sejny"
Komu tym machaliśmy? Tym, co stali wzdłuż ulic i obserwowali pochód, ale nie tylko. Bo na trawniku w "dużym parku" naprzeciwko ratusza stała trybuna. Żywopłot w tym miejscu nie był wtedy tak wysoki, lub nie było go wcale. Na trawie stała drewniana, obita materiałem konstrukcja, platforma, na którą wchodziło się po ukrytych z tyłu, czy z boku schodkach. Nie pamiętam jej wysokości, mogło to być 1,5 lub 2 metry, ale równie dobrze i więcej, jeśli moje wrażenie nie bierze się stąd, że sama byłam bardzo mała.



Trybuna jak malowana! I napis "Bajka"
przywoływany przeze mnie
w inauguracyjnym wpisie tego
bloga. 1 maja 1979 (Fot. Piotr Szyryński;
dzięki uprzejmości Pani Kingi Łęczkowskiej)

Na trybunie stało kilka osób, widoczne były tylko od pasa w górę. Widziało się je z takiej perspektywy, która podkreślała zarysy podbródków i nie pozwalała zobaczyć wyrazu oczu. Kiedy pochód zbliżał się do trybuny, wśród maszerujących przechodził szmer: machajcie, teraz! mocniej! wysoko ręce! uśmiechamy się!
Pamiętam kilka twarzy mężczyzn z podwyższenia. W większości ciężkie, chłopskie, szerokie. Policzki oskrobywane niedbale z zarostu były jak geesowski chleb, wielkie, spieczone, zbrązowiałe i szorstkie. Wszystkie twarze przybierały wyraz powagi, prawie pogardy.
Nie do wiary, że w czasach, kiedy  tak gorliwie głosiło się równość i braterstwo, część ludzi nie tylko nie myślała, że jest równa innym, ale zbyt mało subtelna, aby dawać to do zrozumienia, pokazywała to fizycznie, wprost, włażąc na drewnianą platformę i patrząc z góry, ewentualnie wykonując oszczędnie pozdrawiające ruchy dłoni. Nie do wiary, że tych ludzi można wciąż spotkać na sejneńskich ulicach, minąć między regałami w sklepie.
Nietrudno się domyślić, że  trybuna nie została wynaleziona w Sejnach. Wzór szedł z centrali w Warszawie oraz - patrząc bardziej globalnie - ze Wschodu. Każda wieś i miasteczko miała tych, co chcieli patrzeć z góry i tych co musieli machać i powiewać im z dołu.

Obowiązkowym elementem  1 Maja były głośniki. To właśnie z trybuny odczytywano na głos, kto akurat przechodzi u jej stóp. Już jako uczennica podstawówki przeżyłam coś, co nazywało się u mnie w domu "spadnięciem z trybuny". Ponieważ poprzedniego roku udało mi się osiągnąć wzorowe świadectwo z czerwonym paskiem, podczas mijania podwyższenia zostałam wymieniona przez głośnik z nazwiska, razem z innymi prymusami. Pamiętam uderzenie krwi w policzki, raczej mało przyjemne doświadczenie.

Z 1 Majem kojarzy mi się jeszcze jedno. Nie było to zjawisko związane z tym świętem, ale wiele miało w sobie z jego ceremonii. W "dużym parku", obok miejsca gdzie podczas święta pracy stała trybuna, do dziś jest konstrukcja z metalowych rur, teraz szczelnie pokryta banerami reklamowymi i mapą miasta.

Doska pocziota. Zdjęcie zrobione kilka lat
temu w okresie okołowyborczym, kiedy zdejmowano
 banery kandydatów.


 
Ta sama doska, widziana z drugiej strony.
1 maja 1979 roku. (Fot. Piotr Szyryński;
dzięki uprzejmości Pani Kingi Łęczkowskiej)

To, jak mówili Rosjanie, doska pocziota, czyli tablica świty zasłużonych. Ponieważ w Sejnach nie było fabryk i innych wielkich zakładów, przodownikami byli w większości rolnicy, być może też pracownicy PGR. Pamiętam swoje zaskoczenie, kiedy okazało się, że wśród nich jest czarno-biała portretowa podobizna naszego sąsiada. Dopytywałam trzymaną za rękę mamę, za co ten pan znalazł się na zdjęciu. W odpowiedzi mówiła mi coś o dużym gospodarstwie i wielu krowach.
Wtedy przestrzeń miejska służyła dydaktycznym celom. Dzisiaj podobne tablice z "przodownikami" można spotkać tylko w szkołach, w bardziej kameralnym i wyizolowanym otoczeniu. A miejska przestrzeń publiczna prawie w całości służy marketingowi. Chcąc uciec od wszechobecnego "kup dziś dziś, kup dziś dziś" można robić to, co w czasach PRL robili bardziej uświadomieni, to jest zamykać się w domach i prowadzić "nocne Polaków rozmowy" o tym, jak zdystansować się od rozbuchanego konsumpcjonizmu (wtedy uciekano od socjalizmu).
Nie trzeba się dziwić ludziom w pewnym wieku, że nie potrafiąc się odnaleźć w dzisiejszej rzeczywistości kupują ponad miarę i potrzeby, czy wierzą w treść listów typu "wygrałeś! aby otrzymać nagrodę, kup komplet garnków". Oni wkroczyli w erę hiperindywidualizmu kompletnie nieprzygotowani, bo ich indywidualizm skutecznie tłamszono przez długi czas. Dla nich moment, w którym patrzące z góry oko znikło, był chwilą wielkiego strachu. Już nikt więcej nie miał im mówić, jak żyć i co należy robić, a przecież przyzwyczaili się do tego, że są sterowani z zewnątrz.
Niejeden z nieświadomą ulgą musiał przywitać potok telewizyjnych reklam, z których płynie kojący przekaz: jedz margarynę x, a twoja rodzina będzie szczęśliwa, zażywaj witaminę y, a będziesz zawsze zdrowy. Wystarczy więc kupować, kupować, kupować, a wielkie oko handlu będzie patrzyło ciepło i z aprobatą.