27 sty 2013

Kapuśniak


 Do trzydziestki nie rozumiałam zupełnie, dlaczego ludzie lubią jeść kiszoną kapustę i takież ogórki, albo małosolne. Tego typu rzeczy razem z płatami śledziowymi w occie mogły dla mnie nie istnieć. Z czasem to się zaczęło zmieniać.

Kapuśniak a la maison. Z kiełbasą pieprzową z sejneńskiego GS
 Moja matka pracowała kiedyś w jednym z większych w Sejnach miejsc zatrudniających ludzi. Siedziała w biurze z kilkunastoma kobietami i jak to bywa w sfeminizowanych zakładach pracy, panie - prócz tego, co musiały zrobić - zdążyły zawsze jeszcze powymieniać się nowinami co u mężów, co u dzieci, u sąsiadów, koleżanek i dalszej rodziny. Na dowód tego, że kobiety około czterdziestki i pięćdziesiątki wprost muszą jeść kapuśniak i nie mogą żyć bez tego, moja matka opowiedziała mi następującą historię, usłyszaną w pracy od koleżanki z pokoju obok.

Pani ta dojeżdżała do Sejn ze wsi. W czasach PRL wykazywała się niepojętą wprost operatywnością, bo poza tym, że pracowała w mieście,  prowadziła też z mężem duże gospodarstwo rolne, wychowywała trójkę dzieci i do tego pełniła funkcję w wiejskim samorządzie. Zawsze w biegu, zawsze ożywiona i wygadana, przeżyła kiedyś nieprzyjemną przygodę.
Pewnego wieczora nagotowała wielki sagan kapuśniaku. W tym domu ten rodzaj zupy był gotowany często z powodów jak wyżej, po prostu gospodyni była psem na kiszoną kapustę i robiła ją co tydzień. Garniec kapuśniaku był przeznaczony na następny dzień i dzieci oraz mąż zostali poinstruowani, że będzie on stał w lodówce, więc wystarczy go wyciągnąć z niej i odgrzać zupę.

Nazajutrz po pracy kobieta wracała samochodem do domu. Po piętnastej, jak to w zimę, panował już zmrok. Jej myśli krążyły cały czas wokół tego, czy i ile zostało kapuśniaku po ofensywie męża i dzieci. Pani jadąc już wyobrażała sobie, jak nalewa pełen talerz i zasiada do jedzenia. Kiedy przyjechała do domu, okazało się, że nikogo w nim nie ma. Mąż wybył gdzieś do sąsiadów, dzieci zabrały się z kimś do Sejn na pozalekcyjne zajęcia.

Pani wpadła do kuchni i nie zapalając światła odnalazła płytę kuchenną, a na niej sagan. Złapała go za uszy i potrząsnęła. Słysząc chlupotanie na dnie założyła, że rodzina jadła zupę, ale zostawiła porcję dla niej. Nie chcąc się bawić w odgrzewanie i marząc wprost o jak najszybszym łyku kwaśnicy pani złapała garnek i powoli zaczęła przechylać naczynie, lejąc zawartość do ust.

A teraz z innej beczki: owszem, mąż z dziećmi najedli się kapuśniaku. Tak im jednak dobrze szło, że nie zaoszczędzili nic dla żony i matki. W dodatku dzieciaki odgrzewały zupę samodzielnie i udało im się przypalić kapustę na dnie. Kiedy więc garnek został opróżniony, któreś z brzdąców zalało spaleniznę wodą, dodało płynu do zmywania naczyń i wrzuciło do środka gałganek z myślą o tym, że kapusta odmoknie, a mama jak przyjedzie, to pozmywa. Trzeba tu podkreślić, że w tamtych czasach nie zmywało się, jak teraz, estetycznymi gąbkami czy szczotkami. Do zmywania służyły szmatki z pociętych starych bawełnianych ubrań, nierzadko majtek, czy podkoszulków.

Tak to pani zapłaciła za swoje łakomstwo. A ja od niedawna zaczynam rozumieć, o czym mówiły biurowe koleżanki matki i ona sama. Nie znam naukowego wytłumaczenia na to zjawisko, może z "pewnym wiekiem" przychodzi większe zapotrzebowanie na witaminę C, zwłaszcza w sezonie zimowym. Mnie to w każdym razie też już zaczęło dotyczyć i kapuśniak jem co kilka dni.

25 sty 2013

Patrzyli z góry


 Nienawidziłam Dnia Dziecka. Pisałam już, dlaczego. Teraz potocznie i żartobliwie mówi się tak o dniu, kiedy odpuszcza się sobie wszelkie obowiązki wobec siebie i innych, z tak ważnym na czele, jak higiena osobista. W czasach PRL-u nie było to takie proste. Odpuszczano naukę, ale ze święta dzieci należało się cieszyć, a jak cieszyć - to bawić i grać, w ogóle robić to, co dzieci powinny lubić. Jeśli nie lubiły, miały problem. Jak ja, w stylonowych spodenkach (na ulicy Nowej szyła je na akord dla "PolSportu" mama mojej koleżanki), biegnąca na boisku w Borku w sztafetach, wyścigach i innych okazjach do rywalizacji.

 Zupełnie inny rodzaj świąt stanowiły 1 Maje. I niech mi ktoś teraz powie, że mam komusze zapędy, jeśli zdradzę, że uwielbiałam pierwszomajowe pochody.
Trzeba najpierw zrozumieć, jakie to były czasy. I dziś nie robimy tylko tego, co chcemy, czego dobrym przykładem jest obowiązek szkolny. Ale teraz trendy jest indywidualizm i nikogo nie dziwi, jeśli uczeń wpada w amok, demoluje klasę, protestując przeciwko narzuconemu obowiązkowi. Trendy jest różnorodność  zachceń, uleganie wewnętrznym potrzebom, wsłuchiwanie się w to, co dla nas dobre. Wtedy było inaczej. Może, a nawet na pewno, nikt z własnej woli nie organizowałby takiego pochodu, ale nie można było go nie zorganizować. Co innego myślało się, a co innego robiło, bo gdzieś z góry, z wysoka patrzyło niewidzialne oko. Zawsze czujne, zawsze bystro kojarzące fakty i sprawdzające, czy masz dostatecznie silną motywację, czy sam z siebie pragniesz trudzić się dla ogółu. Biada tym, którzy zlekceważyli jego zimne spojrzenie. Co z tego, że nikt nie miał prawdziwej motywacji, że nikt nie pragnął trudzić się szczerze i naprawdę. MIAŁ przekonująco udawać i już.

Pochód 1-Majowy, lata 50. Idą zetempowcy. W tle pałac biskupi,
wtedy jeszcze otoczony płotkiem. Źródło: kronika szkolna ZS CKR
Można to było tylko wyczuć, bo raczej nikt o tym nie mówił, przynajmniej nie w moim domu.  Pamiętam tylko, jak raz ojciec małpował  plenum Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Oparty rękami o kuchenny stół "przemawiał": "Towariszczi, pażałusta...". "Cicho bądź! Chcesz, żeby dzieci komuś powiedziały, co się w domu gada?" - zburczała go matka.
Mnie jako dziecku pomagały w świątecznym zaangażowaniu okoliczności zewnętrzne, drobne i mało istotne szczegóły, na które czekało się cały rok. Pierwszym z nich były chorągiewki, które można było kupić tylko przed 1 Maja. Trafiały one najczęściej do kiosków i jako kilkulatka nie wyobrażałam sobie, żeby na święto pracy nie być zaopatrzoną w taką chorągiewkę. Moja pochodziła zawsze z kiosku, stojącego na ul. 22-Lipca, vis a vis wjazdu w Głowackiego. Składała się ona z cienkiego drewnianego patyczka (na takie same nawijano cukrową watę w wesołym miasteczku) i kawałka papieru formatu A5, do połowy białego, a od połowy grubo zamalowanego czerwoną farbą drukarską. Czynność machania taką chorągiewką do przechodzącego pochodu, albo powiewania nią z pochodu do stojących wzdłuż ulicy ludzi nie miała sobie równych. W pierwszomajowym entuzjazmie potrafiłam po powrocie do domu stać przy płocie i machać chorągiewką do rzadkich na gruntowym trakcie przechodniów.

Pochód 1-majowy. Lata 50., ul. Piłsudskiego. Dziewczęta niosą
portrety Feliksa Dzierżyńskiego (?) i Józefa Stalina. Źródło:
kronika szkolna ZS CKR

Drugą przyczyną wyjątkowości 1 Maja było lepsze zaopatrzenie sklepów. I nie chodzi tu o sklepy spożywcze, czy wszystkie inne. Chodzi o sejneński WDT, do którego w dziale pasmanteryjnym "rzucali" przed 1 Maja kolorowe wstążki. Nie pamiętam na co dzień, żebym miała spinane włosy czymś kolorowym. A te barwy, które wtedy wyjątkowo można było uszczknąć z puli przeznaczonej na różne gadżety do powiewania podczas pochodu, szokowały mnie wprost i na przykład soczystą zieleń mam przed oczami do dziś.
O co chodzi z tym powiewaniem? Jako małe dziecko w wieku przedszkolnym szłam lub byłam niesiona w grupie zespołów z Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury. Każdy - czy to ludowy, czy rockowy, musiał mieć coś do machania lub niesienia. Na chłopców i mężczyzn spadał obowiązek niesienia transparentów z napisami i tzw. szturmówek, czyli flag na ciężkich drewnianych drzewcach. Szturmówki były nie tylko biało-czerwone, ale i czerwone, radzieckie, symbolizujące krew robotniczą przelaną w walce z wrogami proletariatu. Dziewczęta i kobiety niosły rzeczy lżejsze, zwiewne - małe chorągiewki, pęki wstążek, bibułkowe kwiaty na konstrukcjach z drucików.
Pamiętam, że raz uczestnicy zajęć hafciarskich, plastycznych i modelarskich mieli problem, czym machać idąc w pochodzie. Dobrym pomysłem byłoby machanie pędzlami, jako symbolem ich artystycznych zainteresowań. Ale po długiej dyskusji wszyscy doszli do wniosku, że pędzle są za małe, niedostatecznie będzie widać z góry, że to są pędzle. Czym więc machać? Ktoś wpadł na błogosławiony pomysł, żeby wyciąć formę sporych pędzli ze styropianu, pomalować farbami, a w czubek tego gadżetu - w namalowane włosie - wpiąć pinezką pęk kolorowych wstążek. Takim gadżetem i mnie dane było machać w pochodzie (ach, ta wściekle zielona wstążka).

Pochód pierwszomajowy w "moich" czasach, czyli latach 80. Ul.
Piłsudskiego. Idzie Zespół Pieśni i Tańca "Sejny"
Komu tym machaliśmy? Tym, co stali wzdłuż ulic i obserwowali pochód, ale nie tylko. Bo na trawniku w "dużym parku" naprzeciwko ratusza stała trybuna. Żywopłot w tym miejscu nie był wtedy tak wysoki, lub nie było go wcale. Na trawie stała drewniana, obita materiałem konstrukcja, platforma, na którą wchodziło się po ukrytych z tyłu, czy z boku schodkach. Nie pamiętam jej wysokości, mogło to być 1,5 lub 2 metry, ale równie dobrze i więcej, jeśli moje wrażenie nie bierze się stąd, że sama byłam bardzo mała.



Trybuna jak malowana! I napis "Bajka"
przywoływany przeze mnie
w inauguracyjnym wpisie tego
bloga. 1 maja 1979 (Fot. Piotr Szyryński;
dzięki uprzejmości Pani Kingi Łęczkowskiej)

Na trybunie stało kilka osób, widoczne były tylko od pasa w górę. Widziało się je z takiej perspektywy, która podkreślała zarysy podbródków i nie pozwalała zobaczyć wyrazu oczu. Kiedy pochód zbliżał się do trybuny, wśród maszerujących przechodził szmer: machajcie, teraz! mocniej! wysoko ręce! uśmiechamy się!
Pamiętam kilka twarzy mężczyzn z podwyższenia. W większości ciężkie, chłopskie, szerokie. Policzki oskrobywane niedbale z zarostu były jak geesowski chleb, wielkie, spieczone, zbrązowiałe i szorstkie. Wszystkie twarze przybierały wyraz powagi, prawie pogardy.
Nie do wiary, że w czasach, kiedy  tak gorliwie głosiło się równość i braterstwo, część ludzi nie tylko nie myślała, że jest równa innym, ale zbyt mało subtelna, aby dawać to do zrozumienia, pokazywała to fizycznie, wprost, włażąc na drewnianą platformę i patrząc z góry, ewentualnie wykonując oszczędnie pozdrawiające ruchy dłoni. Nie do wiary, że tych ludzi można wciąż spotkać na sejneńskich ulicach, minąć między regałami w sklepie.
Nietrudno się domyślić, że  trybuna nie została wynaleziona w Sejnach. Wzór szedł z centrali w Warszawie oraz - patrząc bardziej globalnie - ze Wschodu. Każda wieś i miasteczko miała tych, co chcieli patrzeć z góry i tych co musieli machać i powiewać im z dołu.

Obowiązkowym elementem  1 Maja były głośniki. To właśnie z trybuny odczytywano na głos, kto akurat przechodzi u jej stóp. Już jako uczennica podstawówki przeżyłam coś, co nazywało się u mnie w domu "spadnięciem z trybuny". Ponieważ poprzedniego roku udało mi się osiągnąć wzorowe świadectwo z czerwonym paskiem, podczas mijania podwyższenia zostałam wymieniona przez głośnik z nazwiska, razem z innymi prymusami. Pamiętam uderzenie krwi w policzki, raczej mało przyjemne doświadczenie.

Z 1 Majem kojarzy mi się jeszcze jedno. Nie było to zjawisko związane z tym świętem, ale wiele miało w sobie z jego ceremonii. W "dużym parku", obok miejsca gdzie podczas święta pracy stała trybuna, do dziś jest konstrukcja z metalowych rur, teraz szczelnie pokryta banerami reklamowymi i mapą miasta.

Doska pocziota. Zdjęcie zrobione kilka lat
temu w okresie okołowyborczym, kiedy zdejmowano
 banery kandydatów.


 
Ta sama doska, widziana z drugiej strony.
1 maja 1979 roku. (Fot. Piotr Szyryński;
dzięki uprzejmości Pani Kingi Łęczkowskiej)

To, jak mówili Rosjanie, doska pocziota, czyli tablica świty zasłużonych. Ponieważ w Sejnach nie było fabryk i innych wielkich zakładów, przodownikami byli w większości rolnicy, być może też pracownicy PGR. Pamiętam swoje zaskoczenie, kiedy okazało się, że wśród nich jest czarno-biała portretowa podobizna naszego sąsiada. Dopytywałam trzymaną za rękę mamę, za co ten pan znalazł się na zdjęciu. W odpowiedzi mówiła mi coś o dużym gospodarstwie i wielu krowach.
Wtedy przestrzeń miejska służyła dydaktycznym celom. Dzisiaj podobne tablice z "przodownikami" można spotkać tylko w szkołach, w bardziej kameralnym i wyizolowanym otoczeniu. A miejska przestrzeń publiczna prawie w całości służy marketingowi. Chcąc uciec od wszechobecnego "kup dziś dziś, kup dziś dziś" można robić to, co w czasach PRL robili bardziej uświadomieni, to jest zamykać się w domach i prowadzić "nocne Polaków rozmowy" o tym, jak zdystansować się od rozbuchanego konsumpcjonizmu (wtedy uciekano od socjalizmu).
Nie trzeba się dziwić ludziom w pewnym wieku, że nie potrafiąc się odnaleźć w dzisiejszej rzeczywistości kupują ponad miarę i potrzeby, czy wierzą w treść listów typu "wygrałeś! aby otrzymać nagrodę, kup komplet garnków". Oni wkroczyli w erę hiperindywidualizmu kompletnie nieprzygotowani, bo ich indywidualizm skutecznie tłamszono przez długi czas. Dla nich moment, w którym patrzące z góry oko znikło, był chwilą wielkiego strachu. Już nikt więcej nie miał im mówić, jak żyć i co należy robić, a przecież przyzwyczaili się do tego, że są sterowani z zewnątrz.
Niejeden z nieświadomą ulgą musiał przywitać potok telewizyjnych reklam, z których płynie kojący przekaz: jedz margarynę x, a twoja rodzina będzie szczęśliwa, zażywaj witaminę y, a będziesz zawsze zdrowy. Wystarczy więc kupować, kupować, kupować, a wielkie oko handlu będzie patrzyło ciepło i z aprobatą.