6 sty 2014

Dary i szczeniary


  Kiedyś lekcje religii odbywały się nie w szkołach a w salce katechetycznej, w amfiladzie sal sąsiadujących z zakrystią sejneńskiego kościoła. Zdarzało się, że w planie lekcji religia wypadała w połowie zajęć, trzeba więc było od pierwszej klasy biegać spod lasu do klasztoru i z powrotem. Najlepiej w zwartej grupie, bo nauczyciele nie znosili maruderów, spóźniających się na lekcje, gdy ich koledzy i koleżanki w czas i w porę zdążyli dobiec na początek zajęć.

W takich ławkach siedziało się na religii w salce katechetycznej
 

  Młodsze roczniki uczyła religii siostra katechetka ze zgromadzenia Franciszkanek Rodziny Maryi, starsze - zdaje się - ksiądz. Wieloletnią uwielbianą przez dzieci katechetką była siostra Teresa. Wybrańcy mogli odwiedzać ją w domu zgromadzenia przy ulicy Mickiewicza, a po jej przeprowadzce pod Warszawę korespondować z nią listownie. Z jednorazowej wizyty u siostry Teresy pamiętam, że otworzyła nam gospodyni, dziś znana sąsiadom z bloku z ekscesów, hodowli psów i awantur. Wtedy otworzyła drzwi i zawołała w głąb domu: siostro Teresko, owieczki przyszły do siostry!
Cała rozmowa z naszej strony polegała na kiwaniu głowami na tak i na nie, nie da się bowiem ukryć, że nie miałyśmy pojęcia, jak się rozmawia z osobami duchownymi. Po co więc ta wizyta? Bo z opowieści stałych bywalczyń domu wiedziało się, że siostry mają dary! Po Sejnach krążyły legendy o tym, jakie ubrania z darów dostała ta czy owa. Słyszało się nawet o kożuszkach czy futerkach, ba! Dżinsach!

  Może dziś powinnam wstydzić się tamtej interesowności, ale cóż. Nie pamiętam, żeby wtedy ktokolwiek chodził do sióstr z potrzeby duszy. A zachodnie ubrania podnosiły człowieka o kilka szczebli w szkolnej hierarchii, na której szczycie byli ci, co mieli dary w domu, bo ich rodzice nie mieli skrupułów, by osobiście pisać do Niemców po pomoc materialną. Chciało się do tego świata należeć, oj chciało. Dodam, że np. adres firmy Lego był w szkole przedmiotem handlu, a jego posiadacze szczęściarzami nie z tej ziemi. Po napisaniu nań listu ("Droga firmo Lego! Piszę do Ciebie,bo...") i podaniu swojego adresu otrzymywało się kopertę z katalogiem klocków, plan lekcji i zestaw naklejek na zeszyty. Boże, jak to pachniało, jakie miało kolory! Katalog był rwany na części, zdjęcia klocków i zabawek Duplo wycinane skrupulatnie nożyczkami i gumą arabską nalepiane na okładki zeszytów, stanowiąc odtąd jedyną ozdobę szarej tektury z przemiału. Kopertę przechowywało się ku podziwieniu własnemu i potomnych, aby jeszcze przyszłe pokolenia mogły się dowiedzieć, że firma Lego nie pisze adresów długopisem na kopercie, tylko drukuje na nalepkach, na gładkim jak jedwab papierze, a dopiero te nalepki umieszcza na kopertach. Ech, Zachodzie...

   Ponieważ moim marzeniem był haftowany kolorową nicią kożuch, byłam gotowa znieść piekielne męki rozmowy z zakonną siostrą, byle go dostać. Nic takiego nie nastąpiło ani podczas tej wizyty, ani później. Druga próba miała miejsce w szkolnych okolicznościach. Na przerwie przed ostatnią lekcją wśród dziewczyn padł pomysł, żeby zajść po drodze do sióstr po dary. Zebrała się spora grupka chętnych, ale już w drodze odpadały po dwie, po trzy, w końcu pod dom zgromadzenia dotarłam ja i koleżanka z klasy. Jeszcze w drodze dodawałyśmy sobie animuszu, podgadując: "może dostanę kożuszek z wyszywaniami" (ja), "nie mam majteczek, siostry muszą mi dać jakieś majteczki" (koleżanka). Z duszami na ramieniu weszłyśmy w otwartą bramę. Gorącem wstydu przejmowała mnie myśl, że trzeba będzie się jakoś zaanonsować, a w domu pomysł żebrania o dary zawsze był potępiany. Brrrr... Aż tu nagle drzwi domu zakonnego otworzyły się i ze środka wyszły dwie dwójary!

  Nie da się oddać grozy, jaką uczennice jedynki pod lasem przejmowały postacie uczennic szkoły podstawowej nr 2, usytuowanej na osiedlu w centrum Sejn. Wiedziało się, że są to wyszczekane wydry, mają pomalowane pazury, biją się jak mało kto. Nic zresztą dziwnego, w piwnicy ich szkoły był basen, a one same były z miasta, z samego miasta, nie z gminy, czy z wiejskich obrzeży, gdzie krowy i rowy. Najgroźniejsza była R., starsza od nas drugo- trzecioklasistek, i to właśnie ona wyszła z drzwi wraz z inną dziewczyną. Obie dzierżyły reklamówki z napisem "Spar". Co to jest, nie wiem do dziś, ale wtedy torby te były symbolem dostępu do darów i z daleka dawały znać, że ich właściciele mają związek z mitycznymi Niemcami, a przynajmniej z towarami tam produkowanymi.
Wtedy zerwałyśmy się z koleżanką do szaleńczego biegu, w przekonaniu, że ratujemy swoje życie. Było się czego bać, naszą wspólną koleżankę R. z bandą zaatakowała kiedyś w drodze ze szkoły do domu. Wrzeszcząc "szczeniaro" porwały jej tornister i ukradły pozbierane po drodze kasztany.
Kiedy wreszcie zatrzymałyśmy się, zaczęłyśmy się nawzajem pocieszać, że trudno, siostry i tak nie dałyby nam darów, skoro R. i ta druga były przed nami czyli "przepierwszyły" nas.
Tak czy siak, widok R. i drugiej krwiożerczej dwójary podziałał na mnie leczniczo. Więcej po dary nie wyciągałam ręki. Chyba, że po te dystrybuowane przez szkołę. Raz były to płatki owsiane, zapakowane w kolorowe pudełko. Kilka razy solone masło, bardzo zresztą smaczne. Raz było to coś do ubrania...

  Pamiętam z domu wskazówki (bo już kilka dni przed rozdawaniem darów wszyscy wiedzieli o tym i w podnieceniu na to czekali), żeby koniecznie brać kurtkę, albo buty, tj. najtrudniej zdobywalne rzeczy. Niestety, kiedy wystałam swoje w kolejce do kancelarii, gdzie dary przydzielano i kiedy zobaczyłam stertę ubrań na podłodze, okazało się, że pani dyrektor osobiście wręcza po jednej sztuce ze stosu. Wcisnęła mi do ręki coś jakby stylonowe rajstopy bez stóp, wyszłam na korytarz i dopiero tu okazało się, że mają one otwór na wysokości dolnej części brzucha. Były to kalesony chłopięce. Koleżanki o większym szczęściu radziły zwrócić je pani dyrektor. Spróbowałam tego manewru, ale na nic. Ostrym głosem rusycystka powiedziała, żeby nie wybrzydzać. Drugi ochrzan zebrałam w domu.
Jeśli chodzi o R., czasami spotykam ją w sklepach i nadziwić się nie mogę tamtemu dawnemu uczuciu grozy. Beneficjentka pomocy społecznej, chyba nadużywająca alkoholu, ani się pewnie domyśla, że kiedyś drżały przed nią dzieci ze zbiorczej szkoły gminnej.