11 gru 2016

Białoruś cz. II


   Pierwsze podanie dotyczące Wołkowyska ma pochodzić z ok. 1000 roku i nazwę miasta kojarzyć ze starszyną, który wzniósł tam pierwszy zamek, za sąsiedztwo mający kilka pogańskich świątyń, m.in. Nii i Śmigusa. Inna legenda mówi o dwóch rozbójnikach, których imiona razem miały dać znaną dziś nazwę. Ostatecznie jednak, jak mówią miejscowi przewodnicy, w radzieckich czasach nastał zwyczaj kojarzenia wszystkiego w najprostszy, najlepiej neutralny sposób. W efekcie nazwa przypisana została obecności wilków w okolicznych lasach i dlatego dziś wilk jest symbolem miasta. Na jego tysiąclecie na głównym placu przy urzędzie stanu cywilnego wystawiono figurę polegującego drapieżnika.
  W czasie mojego pobytu w Białorusi motyw wilka pojawił się jeszcze kilka razy. Rymowanka z radzieckiego multifilmu "wołk zubami szczołk" została użyta przez miłą mi przewodniczkę jako przykład na użycie charakterystycznego krótkiego "ł", występującego tylko w języku białoruskim i zapisywanego tak: ў

  Centrum Wołkowyska jest dobrym przykładem na to, że gdzie już nie ma typowo sowieckich rozległych placów utwardzanych trelinką, tam zastępuje się je nieraz dobrze znanym nam w Polsce wirusem "baumozy" i "fontanien".

Wołkowyski wilk pozuje do zdjęć i w tej roli dobrze się sprawdza

  W trakcie tej wycieczki nie eksplorowaliśmy nadmiernie cmentarzy. Wyjątkiem był cmentarz w Wołkowysku, na którym leżą powstańcy styczniowi i uczestnicy pierwszego starcia wojny polsko-bolszewickiej z 1919 roku, które miało miejsce pod Wołkowyskiem.

Wzruszył mnie ten pomnik. Gdyby tak u nas nie było tego parcia
na lakierowane granity, monumenty i ogromy...

Stary, skromny, gustowny


Widok z cmentarza wojennego na cmentarz parafialny. W oddali
wieże kościoła św. Franciszka

Na cmentarzu parafialnym


Kościół św. Franciszka z XIX wieku

Studnia u plebanii


Oprócz grodzieńskiej cerkwi na Kołoży dwie są jeszcze świątynie prawosławne, które mus zobaczyć w Białorusi, bo rzucą na kolana, jak nic. Byłam u obydwu. Obronna cerkiew św. Michała w Synkowiczach jest datowana na XV wiek, ale według latopisu to tu, w twierdzy ukrywał się przed Jagiełłą wojowniczy brat, Witold. Możliwe więc, że wcześniejsza twierdza została przebudowana przez niego w świątynię. Jedzie się do niej pod ogromnym niebem, klucząc, a z daleka wciąż jest widoczna, jak drogowskaz. Mówili, że perła i tak jest rzeczywiście. Nie udało nam się wejść do środka, bo był już wieczór, ale wewnątrz bezcenne freski i tak są ponoć zamalowane na niebiesko. Sama bryła była otoczona murem, wokół którego rosły łany prosa, niedaleko rów melioracyjny jako pozostałość po rzece Bieriozie, a w oddali widać było tylko zabudowania kołchozowe. Gdzie są wierni? – zastanawialiśmy się wszyscy na głos. Przyjeżdżają, kiedy trzeba. Podobno kiedyś otoczenie cerkwi-twierdzy stanowiły majątki szlacheckie dwóch rodzin, więc sąsiedztwo było godniejsze. Ale teraz, gdy dookoła tylko pola, łatwiej sobie wyobrazić, jak tu było, gdy cerkiew dopiero powstała.






Wzrok ślizga się, szuka i znajduje. Ideał


Jedna z baszt obronnych

Apsyda

Trochę dyskutowałyśmy ze znajomą
o witrażach. Drukowane? Gotowce?


Brama wyjazdowa w pola

Z wystawki przed cerkwią. Cerkiewne chrzcielnice

Dach dzwonnicy. Ten sam nowoczesny sposób krycia widziałam
w Puchłach na Podlasiu.
Jedyne budynki w bliskości cerkwi

  W Kroszynie, w kościele Bożego Ciała można oglądać schedę po białoruskim XIX-wiecznym twórcy, Pawluku Bagrymie. Utalentowany kowal i poeta zostawił po sobie żyrandol, którego nie sposób przegapić.

Kościół w Kroszynie

Kamienie nagrobne w fundamencie


Dzieło kroszyńskiego kowala

Na otoku można odczytać nazwiska fundatorów żyrandola,
wyświęcających, datę powstania

Ptak kowalskiej roboty

 Pawluk Bagrym jest autorem wiersza, który warto tu zacytować (przełożył z białoruskiego J. Huszcza) i zadedykować wielbicielom kresowym, tęskniącym i czekającym, wiadomo, na co. Nawiasem mówiąc, mam nadzieję, że nowa placówka muzealna, która ma powstać w Sejnach, będzie mówiła i o takim obliczu kresowym.

"Zagraj, zagraj, chłopcze mały,
Po skrzypeczkach weź cymbały.
Z dudy głosów ja dobędę,
Bo w Kroszynie żyć nie będę.

Gdyż ma Kroszyn pana złego,
Zatłuc kazał ojca mego.
Matka, siostry zrozpaczone:
Dokąd pójdziesz? W którą stronę?

Dokąd pójdę? Miły Boże,
Pójdę w świat ja, gdzieś w bezdroże,
W wilkołaka się zamienię,
tęskne ku wam śląc spojrzenie.

Bywaj zdrowa, matko miła!
Gdybyś mnie nie urodziła,
Gdybyś mnie nie wykarmiła,
Teraz byś szczęśliwsza była.

Gdybym się jastrzębiem rodził,
Bez panów bym się obchodził,
Do pańszczyzny by nie gnano,
Iść w rekruty nie zmuszano,
W Moskale by nie oddano!

Skończy się życie pastusze,
Wtedy w Moskale iść muszę,
Nawet urosnąć się boję,
Gdzież, biedny, znajdę ostoję?

Nietoperzu, gdybyś usiadł
Na mnie, może bym nie musiał
Ponad wozu ojcowskiego
Wozu wzrostu być wyższego".

  W kroszyńskim kościele nie zabrakło artefaktów, których w żadnej prowincjonalnej zakrystii i plebanii nie brakuje.

Babciny oleodruk

Ręczna robota

Witrażyk w zakrystii

Kroszyńska lecznica, z której wychodzili pielęgniarz i pielęgniarki.
Ciekawość była zaczepiać, ale czas gnał


 Jest w Kroszynie piękny park, pozostałość po dworze Światopełk-Zawadzkich. Rośnie w nim dąb, zasadzony przez przyjaciół Adama Mickiewicza, filomatów Ignacego Domeyko i Antoniego Odyńca. Pierwszy z nich ten akt miał uwiecznić w pamiętniku "Moje podróże".

Kamień ku pamięci Domeyki, absolwenta
uniwersytetu w Wilnie, naukowca, chilijskiego
bohatera narodowego

Dąb wciąż młodzieniaszek


Gdy oglądaliśmy dąb, mimo parku przejechał wóz
z koniem zaprzężonym w duhę (dugę)...


...i pojechał w stronę mostu na Szczarze

   W parku podworskim jest miejscowy dom kultury, prężnie działający. Wstąpiliśmy tam i poznaliśmy kierownika lokalnych zespołów folklorystycznych, prowadzącego zespół pieśni "Kruszyna". Gdyby nie goniący nas program, byłby czas na to, co najlepsze w wyjazdach, poznanie ogólnoludzkie. Proste, krzywe, nieważne, jakie, zawsze najlepsze, bo żywe. W tym biegu pan pokazał nam tylko dom kultury od środka, a w nim wystawę strojów ludowych, starych przedmiotów codziennego użytku i instrumentów muzycznych.

Ciekawa architektura, okrągła sala koncertowo-wystawowa
z czasów sowieckich, z żyrandolem wprawdzie
nie bagrymowskim, ale jednak dość niezwykłym

Kawałek ekspozycji strojów ludowych

Bajany, garmoszki...

Domry i bałałajki

Bałałajka w wersji xxl

Pan zagrał nam na odjezdne na bajanie:




W drogę!

22 lis 2016

Joanna Bator "Rok królika". Recenzja

  Czy można/trzeba/warto zmienić skórę, porzucić aktualną tożsamość i wyruszyć przed siebie w nowej roli, żeby coś zgubić, lub jeszcze lepiej - odnaleźć? Na takie pytania odpowiedź daje pewien rodzaj powieści, poświęcony drenowaniu podświadomości przez bohaterów i zmuszający do tego samego czytelnika, o ile zniechęcony od pierwszych stronic nie odrzuci on specyficznej konwencji snu i prawie-majaków. Do takich powieści zaliczam od teraz najnowszą książkę Joanny Bator.
  Jej bohaterka Julia Mrok wiedzie wygodne życie autorki poczytnych romansów z historią w tle. Konsumentka męskich ciał i odważna eksperymentatorka w relacjach międzyludzkich, cieszy się zainteresowaniem plotkarskich mediów i uwielbieniem fanek swojej twórczości. Są jednak w jej życiu cienie: tajemniczy sojusz, psujący harmonię w miłosnym trójkącie, w jakim pisarka żyje oraz stanowiąca zagadkę przeszłość z czasów, kiedy jako sierota znalazła się w domu dziecka. Julia Mrok bowiem "urodziła się bez historii, a urodzić się bez historii oznacza życie bez duszy". 
  I, jak to w powieściach inicjacyjnych bywa, Julia zrzuci luksusowe ubrania, opuści wygodny dom, otworzy świadomość na znaki napływające skądkolwiek (na przykład z zatłuszczonej, czy zalanej kawą okładki tabloidu) i skoczy do króliczej nory, nie wiedząc, co jest po drugiej stronie. Ucieknie więc nie "do", tylko "od". W sennej rzeczywistości pełnej symboli, wśród zdeformowanych lub dziwacznych mieszkańców Frankenstein - Ząbkowic Śląskich będzie czuwać, odbierając niezrozumiałe z początku sygnały, dostosowywać się do wyobrażeń innych i wymyślać samą siebie od nowa, bo jak relacjonuje: "każdy kontakt z człowiekiem czynił mnie wyraźniejszą dla samej siebie". Ze starego życia pozostawi sobie tylko umiejętność pisania, całą resztę zda na przypadek, kierując się wskazówkami ucha, czułego na ciekawe historie. Dawna femme fatale i rywalka innych kobiet zapadnie się w "psiapsiółkowatość" jak w królicze futro, w kontakcie z babskością przeżywając lęk i zarazem otuchę. Kochanka-prowokatorka spróbuje innej odmiany kobiecości, czerpiąc z żeńskiego litość, hojność i macierzyńskie uczucia. Lecz kiedy dogoni ją zagrożenie z poprzedniego życia, wyrwie się z zastałej atmosfery i znów brawurowo ucieknie. Tym razem nie "od", a "do". Do czego? 
  Wielbicielom jasnych, konkretnych utworów literackich z wyłożonym wprost zakończeniem nie polecę tej książki, jak i wszystkich innych niedookreślonych historii, o rozpoczętych i rozmywających się, niczym we śnie, wątkach. Jeśli natomiast potrzebujecie niewielu strun, żeby dograć sobie całą melodię, "nowa Bator" może/powinna być interesującym wyborem. Tym bardziej, że autorka faktycznie idzie w nieco innym, niż do tej pory kierunku.


Za egzemplarz recenzencki w wersji elektronicznej dziękuję Wydawnictwu Znak

14 wrz 2016

Białoruś cz. I - Grodno


  Od lipca biedzę się nad tym, jak streścić najintensywniejsze cztery dni, spośród wszystkich dotychczas spędzonych przeze mnie za wschodnimi granicami. Nie do wiary, że można jeździć i oglądać od rana do nocy, a prawie nie opuścić przy tym granic jednego obwodu! W praktyce byłam w kilku obwodach, ale generalnie wyjazd koncentrował się wokół Baranowicz.

  Co najważniejsze?  Jak tu, u licha, zacząć? Najlepiej od najmniej ważnego, czyli tego, co zawiera w sobie program każdej wycieczki na Białoruś. Grzeszę teraz strasznie, bo przecież Grodno, tak drogie sercu każdego Polaka itd. itp. Z naszej powiatowej perspektywy istotne jest to, że nasi dziadowie do Grodna na jarmarki jeździli furmankami. Traktem grodzieńskim przez puszczę. Nie tylko po zakupy, bo też np. na obstalunek nagrobków z pracowni Bolesława Szyszkiewicza.

  Grodno jest. Po powrocie byłam pytana, czy warto tam w ogóle jechać, bo przecież "tam już nic nie zostało". Jeżeli ktoś spodziewa się, że przekroczy granicę np. w Kuźnicy i dojedzie zachwycony do Warszawy bis, to może rzeczywiście nie warto. Chociaż tutaj też bym się zastanowiła, bo ten moment, kiedy w ciepłe popołudnie tłumy ludzi przewalają się przed wejściem do galerii handlowej "Nioman", dzierżąc w rękach papierowe kubki z kawą z ichniego Starbucksa, a uprzejma młodzież rozdaje ulotki, zachęcające do udziału w warsztatach wege-odżywiania, może przekonać niejednego, że trafił do normalnego kraju, który nie zatrzymał się na etapie karczem, poszukiwania rzecznych brodów i hodowania kołtuna, będącego specjalnością jakże polską. Życie toczy się dalej, czas płynie, a pamiątki Rzeczpospolitej Obojga (a właściwie trojga lub więcej) Narodów czekają na odkrycie. I nie tylko one, bo - jak można sobie doczytać - działo się tu wiele, zanim doszło do zawiązania kolejnych unii. Wbrew temu, w co chciałoby wierzyć wielu o kolonialnych zapędach, dla których liczy się tylko to, co "za Polski". W jednej z następnych części będzie o tym, że takie myślenie nie jest domeną tylko polską i że Białorusini mają na to świetne, zabawne repliki.

  Z Grodna przywiozłam prawdziwe silva rerum, las rzeczy, czyli to, co mnie kręci najbardziej.

Stary zamek w Grodnie


  Stary zamek w Grodnie powstał w XIV wieku na miejscu gródka, który był widownią bratobójczych walk między Witoldem a Jagiełłą, a nawet został zdobyty przez Krzyżaków pod wodzą TEGO Konrada Wallenroda. Miejsce walnych sejmów I RP, wiele razy przebudowywany, ale w swojej istocie właściwie zachowany. 

Dawna brama?

  Miejsce życia i urzędowania wielkiego księcia litewskiego Witolda, króla Kazimierza IV Jagiellończyka, jego syna św. Kazimierza Jagiellończyka i Stefana Batorego (a także podobno miejsce śmierci trzech ostatnich).

Za jednym z tych okien skonać miał król Stefan Batory...

...którego wizerunek (kto wie, czy nie najwierniejszy)
można oglądać w katedrze - dawnym
kościele jezuitów w Grodnie. Za czasów wojen
moskiewskich król właściwie przeniósł stolicę do Grodna


  Zdjęć nowego zamku grodzieńskiego zabrakło, bo byłam pod wielkim wrażeniem dramatycznego opowiadania o obradującym w nim sejmie niemym z 1793 roku, pod groźbą stojących w podwórcu armat sankcjonującym rozbiór I RP. Gmach robi ponure wrażenie zsocrealizowaną fasadą.

Widok z zamkowego wzgórza (za Niemnem widać katedrę)




Jak to nad Niemnem - budzące podziw wąwozy i taka myśl:
- a gdyby tak statkiem z Druskiennik do Grodna? Może dożyję tego
(na wzgórzu widać siedzibę Straży Pożarnej)

Z zamkowego wzgórza jest świetny widok na remizę przy ul. Zamkowej, stojącą w
miejscu królewskich stajni projektu Giuseppe di Sacco...

...która, nawiasem mówiąc, jest nadal ciekawym obiektem. Na jej
wieży w południe gra trębacz





 
XVIII-wieczny pałac Chreptowiczów z herbem Grodna
(siedziba muzeum historii religii)

Wlot w przedwojenną
ul. Ciasną, brama grodzieńskiego getta

Stąd i z drugiego getta Niemcy wywieźli do obozów Żydów, najliczniejszą
grupę narodowościową przedwojennego Grodna.

Synagoga chóralna z 1905 roku  (wpisana na listę UNESCO)

  Teraz coś o absolutnym cudzie, obok którego trudno przejść obojętnie - cerkiew świętych Borysa i Gleba na Kołoży. Pierwsza wzmianka o niej pochodzi z latopisu hypacowskiego z 1138 roku. To jedna z najstarszych cerkwi w północnej Europie (a na terenie dzisiejszej Białorusi naprawdę jest co oglądać, o czym będzie w kolejnych częściach), a także - uwaga - jedyny zachowany zabytek staroruski sprzed najazdu Mongołów. Zbudowana na rozkaz księcia ruskiego Wsiewołoda, za patronów mająca świętych - imienników książęcych synów.

  To miejsce na skarpie nad ujściem Horodniczanki do Niemna, gdzie można poczuć dziejowy wiatr we włosach. Oczywiście, dla kogoś, kto widział na żywo piramidy egipskie, czy babilońskie pieczęcie, albo miasto Catal Huyuk w Turcji, to żadna atrakcja. Jednak z dusznej perspektywy sejneńskiej okazuje się, że kilkadziesiąt kilometrów dalej zaczyna się prawdziwa brama na Wschód, sąsiedztwo z inną strefą wpływów.

   Cerkiew na Kołoży (nazwa oficjalna od XVI wieku, ma pochodzić albo od witoldowych jeńców ze wsi spod Pskowa, albo od staroruskiego słowa oznaczającego bijące licznie źródliska, święte miejsce dla pogan) jest wyjątkowa także dlatego, że niedługo może jej nie być. Pod koniec XIX wieku część skarpy z fragmentem fasady i ściany południowej runęła do rzeki. Kolejne powodzie podmywają zgrempę, ostatnie zniszczenia podłoża pochodzą z lat 90. XX wieku. Cuda nie działają, cerkiew wolno osuwa się w dół. Część oderwaną ponad 100 lat temu dosztukowano przybudówką z drewna, powstał też wtedy dokładny ilustrowany protokół zniszczeń i projekt remontu. Nigdy zresztą niezrealizowany. Dlatego teraz jest dobry czas, żeby zobaczyć cerkiew borysoglebską na własne oczy.


Cerkiew Borysa i Gleba

  Skromna bryła jest opisywana jako bizantyjska (ze szkoły mistrzów grodzieńskich, założonej przez Piotra Milonega), ale z drugiej strony zdarzają się głosy, że nie wiadomo. Całą ją można długo obchodzić, oglądać i dotykać. Mury są naszpikowane niezwykłościami. Po pierwsze - ceramiczne plakiety w kształcie brązowych kwadratów, i inne, ułożone w krzyże, w odcieniach zieleni, żółci  i błękitów.


XII w.

  Po drugie - cegły (czyli plinfy) z odciśniętymi klejmami, których pochodzenia podobno nie ustalono: czy to znak ceglarzy, czy słowiańskie runy. Spory o nie są włączane do głównego nurtu sporu o pryncypium - ruskie vs. rosyjskie, ruskie = rosyjskie itd. czyli wątek stale obecny w tym przechodziświecie. Po trzecie - wmurowane głazy, jakich już chyba nie znajdzie w przyrodzie luzem, o najdziwniejszych kolorach i deseniach, powierzchni wygładzonej do niemożliwości.
  Tak czy siak, ta cerkiew pamięta czasy pra-chrześcijańskie (w rozumieniu chrześcijaństwa zachodniego), bo powstała przed chrztem Litwy i wygląda jak przybysz z innej ery.

Runy czy klejma?
Głazy w ścianach świątyni w kolorach od zieleni do różu

Obyczajówka: na kołożskim wzgórzu fotografują się weselnicy


Krużganek w podwórcu katedry pojezuickiej

Kupiecki dom w pobliżu katedry: potiomkinowskie okna,
 w których "odbija się" zawsze pogodne niebo

Dom - muzeum Elizy Orzeszkowej, przy ul. Orzeszkowej, przy której
stoi też pomnik pisarki

Świato-pokrowski sobór katedralny z 1907 r.
wzniesiony na pamiątkę żołnierzy carskiego garnizonu
grodzieńskiego, poległych w wojnie
rosyjsko-japońskiej (w której to walczył
też, siłą wcielony,
dziadek mojej sejneńskiej cioci)

Konstruktywistyczny Dom Strzelca, pod którego fundamenty
kamień węgielny kładł w II RP prezydent Stanisław Wojciechowski
(teraz dom kultury)

Jeden z odbudowanych gmachów całego zespołu fabrycznego,
wzniesionego z inicjatywy podskarbiego wielkiego litewskiego
Antoniego Tyzenhauza

W widocznym wyżej Starym Lamusie działa restauracja.
Na ścianie u wejścia jest taka rekonstrukcja
tyzenhauzowskich manufaktur i holenderskich domków

  Wielkie Księstwo Litewskie bardzo dużo zawdzięczało A. Tyzenhauzowi, którego niesamowite zapędy gospodarcze były chyba zbyt nowoczesne jak na XVIII wiek i miały smutny koniec związany z pozbawieniem go stanowisk. Jest to postać warta przypominania na każdym kroku, także u nas i dziwię się, że w założonym z jego inicjatywy Krasnopolu do dziś nie ma ulicy jego imienia (będzie za to Słoneczna w miejsce 22-Lipca). A np. w Sokółce swojego założyciela pamiętają i czczą.

"Pamiatnik J.E. Żilibieru"
  Architektonicznie na Grodno wpływał słynny di Sacco i inni europejscy mistrzowie, botanicznie - Jean Emanuel Gilibert, który w XVIII wieku założył park, wykorzystując nasiona i sadzonki sprowadzone z Lyonu. Zioła z parku stanowiły bazę leków, wydawanych w aptece jezuickiej, najstarszej w mieście i działającej, po upaństwowieniu, do dziś. Mając mało czasu i możliwości przemieszczania się odbyłam kilka prób zlokalizowania pomnika A. Tyzenhauza. Zaczęłam tutaj.
- Diewuszka, skażitie, eto pamiatnik Tyzengauzu?
- Niet, Żilibieru.

Następna próba była w okolicach ul. Orzeszkowej, gdzie znalazłam spiżową postać w trójgraniastym kapeluszu, w surducie z żabotem, siedzącą na ławeczce.
- Babuszka, nieużeli eto Tyzengauz?
- Niet, eto prosto... pamiatnik cziełowieku...

Tym więc sposobem nie dotarłam do pomnikowego Tyzenhauza, który gdzieś tam jednak jest.

Stare-nowe (kopuła XVIII-w. cerkwi Narodzenia Bogurodzicy przy
klasztorze bazylianek, proj. J. Fontany)


Grodzieńska ulica

Pod Grodnem - trasa na Baranowicze

I zadatek na to, co będzie dalej
-------------
Zaglądałam do:
"Z biegiem rzek" Zygmunta Glogera
Artykułu I. Trusowa z "Ochrony Zabytków" 1994 r.
Przewodnika wydanego ze środków UE w ramach programu Łotwa-Litwa-Białoruś