25 sty 2016

Jedli, pili i palili. Gdzie? Cz. III

   Dziś będzie o knajpie mojego dzieciństwa. Zestawienie słów "knajpa" i "dzieciństwo" brzmi okropnie, ale po pierwsze - z dzisiejszej perspektywy widzę siebie tamtą kompletnym dzieckiem, po drugie - chodziłam do knajp i to jest fakt. Piętnastolatki po lekcjach, albo czasem i w trakcie, pijące fusiastą kawę i zagryzające kwaśnymi snackami o smaku pizzy. Siedzące w piwnicznej izbie, na czarnych miękkich fotelach lub kanapach. Uważające się, a jakże, za bardzo dorosłe.

Nora zajmowała piwnicę pałacu biskupiego.
Wieczorami okienka "jarzyły" się, lub nie i stąd wiadomo
było, czy jest czynna.
 Początki Nory, które ja pamiętam, to absolutnie nietypowy pomysł stworzenia kawiarni "państwowej", podlegającej pod Miejsko-Gminny Ośrodek Kultury. Pamiętam trwającą kilka dni i nocy decydującą fazę przed otwarciem tego lokalu. Miałam wtedy okazję tam być i obserwować powstawanie chyba najciekawszego elementu wystroju. Były to fantastyczne freski w damskiej i męskiej toalecie. Rzecz bez precedensu, przygotowana i zrealizowana przez panią Ulę, plastyczkę. Całe ściany pomieszczeń były pokryte figurami modeli (w męskim WC) i modelek (w żeńskim), prezentujących typową modę przełomu lat 80. i 90., czyli kimonowe płaszcze i bluzy, spodnie typu "marchewki" oraz fryzury typu "enerdowski piłkarz" (niektórzy modele byli w stetsonach na głowach). Część z tych dekoracji istniała tak naprawdę jeszcze przed którymś z ostatnich remontów toalet. Dziś mogę sobie tylko pluć w brodę, że o czasie nie zrobiłam im ani jednego zdjęcia.

  W każdym razie wtedy to wszystko było absolutną nowością. W tym mniej-więcej czasie raczej nie było lokali, które tłumnie odwiedzałaby młodzież. "Bajka" była zamknięta na głucho i ruszyła nieco później. Podobnie snackbar, działający na ul. Zawadzkiego, w pomieszczeniu zajętym dziś przez Top-Market vel Groszek. Kawiarnia "Pod gruszą" raczej istniała, lecz chyba też nieco później.

Żywy dowód na istnienie. W którymś
momencie był tu napis Nora, niestety
nie pamiętam w jakiej formie. Możliwe,
że tablicy na ścianie.
  Do restauracji szanujący się nastolatek raczej nie chadzał, bo była zarezerwowana dla panów z teczkami. Jaki to był czas? Niedługo wcześniej pojawiło się takie zjawisko, jak fast foody. Ktoś gdzieś, na wycieczce w górach posmakował jakiejś bułki pszennej z wydrążonym środkiem, wypełnionej sosem z pieczarek. Ale w Sejnach takich kulinarnych inicjatyw wtedy nie było. Były pierwsze chrupki, produkowane gdzieś w Polsce przez prywaciarzy. Do tamtej chwili słowo 'chrupki' oznaczało tylko i wyłącznie produkowane państwowo i pakowane w worki z białej folii kukurydziane pałki, dziś dawane niemowlętom jako przekąska. Słowem tym można było ewentualnie nazwać równie rzadko spotykane w sklepach płatki kukurydziane (też w białej, nieprzezroczystej folii z rozmazanymi napisami).
To nowe, kapitalistyczne oblicze chrupek to były obłędnie jadące spalonym olejem prażynki. Tłuste i słone, pakowane po kilkanaście sztuk do przezroczystych torebek. Na zachętę producent dodawał do tego bonus - karteczkę wielkości banknotu z wizerunkiem zespołów muzycznych, będących wówczas "na czasie". Karteczki nie były kolorowe w dzisiejszym rozumieniu. Z oszczędności były albo zielone, albo rdzawo-brązowe, był na nich Limahl, sam lub z Kajagoogoo, CC Catch, Samantha Fox lub Sabrina. Rzadziej kartki były zadrukowane zielonym wizerunkiem dolara. Oczywiście po konsumpcji śmierdzący tłuszczem bonus lądował wklejony w odpowiednim zeszycie. W tamtym czasie nastolatki miały takie obowiązkowo. Zawierały zdjęcia gwiazdorów wycięte z czasopism, spisane dowcipy, teksty harcerskich piosenek, miłosne wróżby itp.

  Gdzie kupowało się te pierwsze chrupki z prawdziwego zdarzenia, czyli snacki (nowe słowo dołączyło do wcześniej poznanego "gratisa", stosowanego przez lodziarza, pana R., mającego swój punkt w werandzie domu przy ul. Ogrodowej, dziś tą werandą wchodzi się do salonu fryzjerskiego i gabinetu manicure)? Najczęściej w następujących sklepach: ogrodniczym mieszczącym się na ul. Piłsudskiego (dziś kosmetyczny Ewton); prywatnym ogrodniczym nieodżałowanej pani Melanii (mniejsza odnoga Piłsudskiego, dziś jest tam ciuchland Moni), a także w spożywczym przy Piłsudskiego, w którym stała pani K. (dziś sklep "Krysia", czyli Wszystko za x złotych, na wysokości kaplicy św. Agaty). 

Tu, w domku państwa S. działał sklep pani Melanii

   Wracając jednak do Nory - lokal musiał powstać później, w 1990 lub 1991. Wiem to, bo wówczas w handlu były już snacki stojące wyżej w rozwoju. W zadrukowanych kolorowo, srebrzystych w środku opakowaniach, produkowane przez polską firmę "Star Foods" z Tomaszowa Mazowieckiego. Na YT można obejrzeć kompromitującą reklamę z 1991 roku, z czasów kiedy spółka ruszyła z tym smażonym koksem. Ciekawe, że ten rodzaj żywności, o którym dziś w grubych tomach pisze się jako o śmiertelnej pułapce, wtedy reklama bez żenady głosami śpiewających dzieci opisywała jako "tanie i zdrowe, smak i wdzięk".
  Pewnie głupio jest pisać o lokalu dla dorosłych, pomijając kwestie alkoholu, czy innych dopalaczy, a koncentrując się na takich duperelach, jak snacki. Faktem jednak jest, że takie właśnie rzeczy miał wtedy człowiek w głowie. Niesamowite, jak to wygląda inaczej z dzisiejszej dorosłej perspektywy, kiedy do dowolnej knajpy w Sejnach wchodzi się, jak do siebie, po prostu siadając, czy podchodząc do baru. Wtedy miało się szczęście, jeśli w progu ktoś z dorosłych nie zapytał: A ty gdzie? i jeśli udało się wejść dalej, niż poza korytarz.

  O wiele łatwiej było w tygodniu, w zwykłe popołudnia. To właśnie wtedy, w pustawej Norze raczyłyśmy się z koleżanką kawą-plujką pod pizzowe snacki Star Foods. Wejście do lokalu w weekendowe wieczory - to dopiero było wielkie przeżycie. Za drzwiami, wówczas jeszcze starego typu, z wstawionymi szybkami, można było wejść na lewo, do sali tanecznej, lub na prawo, po schodach, kończących się wymurowaną ścianą, zamykającą zejście z parteru pałacu biskupiego do piwnic. Wzdłuż schodów zamontowano wieszaki, i to ciemne miejsce robiło za szatnię, a także - nie ukrywajmy - całowalnię. Korytarz dalej prowadził do sali barowej, a po drodze na prawo skręcało się do toalet. Vis a vis wejścia do nich stały czarne skórzane fotele i przyznaję, że często to miejsce było wystarczająco satysfakcjonujące dla smarkul naszego pokroju. Dlaczego? Bo wejście dalej, do sal zajętych przez dorosłych wymagał zebrania się w sobie. Mnie osobiście np. odwagi wystarczało, żeby wejść do środka, ale już "na salony" można było tylko z koleżanką. Koniecznie u boku, koniecznie dotykając się łokciami dla kurażu. Dzisiaj też obserwuję takie zachowania u nastolatek, ale tylko mnie drażnią, bo najczęściej kurczowe trzymanie się bok-do-boku kilku dziewcząt jest równoznaczne z tarasowaniem przez nie całej szerokości chodników lub ulic. Ale nie będę kłamać, że jest mi to obce, bo nie jest.


Drzwi wejściowe były wtedy inne, dwuskrzydłowe, filongowe,
z szybkami.

  Salony to tak naprawdę trzy piwniczne pomieszczenia w szeregu. Pierwsze z barem, drugie z okienkiem w ścianie, w którym za drzwiczkami stał sprzęt grający i trzecie, najbardziej oddalone od centrum dowodzenia, w którym siedziało często najbardziej szemrane towarzystwo. Z tego miejsca półokrągłe przejście prowadziło do sali tanecznej, a z niej do korytarza wejściowego, w sumie więc można było chodzić po lokalu w kółko. To wbrew pozorom miało swoje znaczenie. Otóż w państwowym lokalu raz, czy dwa w tygodniu rządził klub seniora pod wodzą bardzo energicznej sejneńskiej arystokratki, pani Eugenii (nawiasem mówiąc jej wnuczka była ostatnią właścicielką tego klubu przed jego definitywnym zamknięciem). Najczęściej w te dni rezydowało tam kilku panów grających w szachy, w tym niezapomniany pan S. (zdaje się, że strażak-ochotnik-emeryt), tubalnym głosem komentujący swoje ruchy na szachownicy. Pani Eugenia, jeśli była, źle znosiła najazdy małolatów na klub i żądała opuszczenia przybytku. No, więc opuszczało się go w ten sposób, że z korytarza skręcało się do sali tanecznej i wracało po cichu do ostatniego pomieszczenia. Czasem takie ganianki powtarzały się kilka razy w ciągu jednego popołudnia.   

W dni nie-budne, tj. w weekendy Nora obfitowała w wiele pól do obserwacji. Stanowisko naprzeciwko toalet na ten przykład. Trzeba tam było być, kiedy opuściwszy je jedna z najładniejszych i najpopularniejszych dziewczyn w Sejnach nie sprawdziła stanu swojej garderoby i z korytarza energicznie weszła do sali barowej, mając spódnicę z tyłu zadartą i wsadzoną za gumę od majtek. Jeszcze się wtedy nie miało w sobie tyle obywatelskiej świadomości, żeby starszą o jakieś 5-6 lat koleżankę powstrzymać, czy jakoś ostrzec.
Te początki samorządowej Nory były, zdaje się, grzeczniejsze. Potem lokal zaczął zmieniać właścicieli na w stu procentach prywatnych i - zdaje się - zmieniał nawet nazwy na Nora II, czy III. Z tego pocztu patronów ja pamiętam co najmniej trzech. Pamiętam, jak serwowali pizzę, wychodząc w białych fartuchach z gigantycznego zaplecza, jak improwizowali seanse filmowe z użyciem telewizora zawieszonego pod sufitem oraz super-modnego wtedy odtwarzacza video. Filmy? Raczej strzelanki klasy C, może jakiś Rambo. Jakieś komedie amerykańskie i przeżyty szok, kiedy jeden z sejneńskich badboy'ów zakończył atak rechotu upadkiem z fotela na podłogę i zupełnie serio napadem alkoholowej padaczki, powstrzymanej przez patrona w fartuchu za pomocą jakichś kropli z brązowej buteleczki.
Tak, nie zawsze było do śmiechu, bywało też i do strachu, bo czasy były niepewne, w lokalach strzelano do siebie i graniczne konflikty nieraz rozstrzygano między sobą przy kawiarnianych stolikach. A dziś co? Można wspomnieć, że spośród kilku kolejnych właścicieli Nory dwóch od dawna nie żyje. Bez związku ze strzelaninami, na szczęście. Spośród klienteli, wówczas bardzo młodej, też nie wszyscy dziś są z nami (ten od ataku padaczki również).

  Pamiętam też z Nory momenty wzniosłe. W niewyjaśniony dla mnie sposób pokolenie o kilka lat starszych ode mnie kolegów na zawsze i na amen wpadło w sidła zespołu U2. To owszem, były czasy, kiedy każdy z nas w większym czy mniejszym stopniu nasiąkał new wave'em, ale trudno byłoby o tej grupce powiedzieć, że to fani konkretnego typu muzyki. To byli zaprzysięgli niewolnicy Bono i U2. Może nie bez wpływu na ten stan miało żywe zainteresowanie zespołu tzw. krajami bloku komunistycznego i poświęcanie im utworów. A może szło o klimat. Dość, że wśród młodych sejnian zdarzali się absolutnie wyróżniający się właściciele kucyków a la wokalista U2, Bono Vox. No i co z tego, powie zwolennik Korwina, młodzieniec z roczników urodzenia 90.? Ano to, że w szkołach średnich za takie ozdoby można było nie tylko zostać w tej samej klasie, ale i stracić część włosów wskutek działania nauczycielskiej ręki, nawijającej nieszczęsny symbol niezależności na dłoń i ciągnącej aż do wystąpienia trzasku. Widziałam takie sceny, to wiem. Dziś właścicieli tych kucyków być może mijacie na ulicy. Ten ma posturę, jak Ferdek Kiepski i zasiada na urzędzie, drapiąc się w łysinę. A tamten, wierny swoim norowym ideałom wciąż nosi koński ogon a la Bono. Z tym, że już od dawna nie przypomina gwiazdora tamtych lat, Billy Idola o błękitnym, przenikającym wskroś wejrzeniu. Gdzie są chłopcy z tamtych lat? Zbyt wielu z nich utopiło się w alkoholu. Ale wtedy jeszcze o coś im chodziło. I pamiętam te wzniosłe chwile, kiedy ten czy ów właściciel łaskawie włączał na sprzęcie grającym "New year's day", "In the name of love", "I still have'nt found...", albo "With or without you" i oni chwytając się za bary krążyli po sali tanecznej, śpiewając w rytuale swojej chłopcowatości. Dziwne, ale dziś to nie słuchanie hitów italo disco z dyskotek w "jedynce" pod lasem, a właśnie U2 pomaga mi teleportować się pamięcią do czasu, kiedy miałam mało lat.