19 cze 2016

Ani Mazury, ani Podlasie, czyli jak nas odróżnić?


  Sezon turystyczny właściwie jest już w toku. Z tej doniosłej okazji warto może trochę poroztrząsać ważną kwestię: gdzie jesteśmy? - lub w wersji dla wczasowiczów: gdzie przyjechaliśmy?
Jeśli macie znajomych, którzy wybierają się do was z drugiego końca Polski, względnie prowadzicie usługi agro i przyjmujecie gości w większej liczbie, lub ostatecznie ani to, ani to, ale trafia was szladżek kiedy kolejny raz słyszycie, jak to pięknie na tych naszych Mazurach i wspaniałe to nasze Podlasie, to może trzeba podjąć działania uświadamiające.

  Będę rozważać zupełnie z pamięci, czysto schematycznie i po łebkach, nie sięgając do źródeł, a kto zechce, będzie mógł mnie kłuć datami, lub współrzędnymi geograficznymi. I tak niewiele osiągnie, bo gdzie pojawiają się cyfry, tam u mnie w głowie ciemność i pustkowie (choć w swojej karierze zawodowej podjęłam raz z banku kwotę ponad 100 tys. zł i w ciągu kilku godzin wypłaciłam ją kilkudziesięciu osobom z dobrym wynikiem, jednak wolę tego doświadczenia nie powtarzać). Poza tym, są to silnie subiektywne rozważania.

  Wracając do rzeczy. Dlaczego mówiąc o Sejneńszczyźnie nie mówimy ani o Podlasiu, ani o Mazurach? Z historycznego punktu widzenia jest to kraina odrębna. Przed zaborami, czyli w I Rzeczpospolitej Obojga Narodów leżała ta ziemia w obrębie Wielkiego Księstwa Litewskiego, mocno różniącego się od tzw. Korony. Różnice przejawiały się w składzie etnicznym, języku/ach, nazewnictwie, tradycjach, zwyczajach, wierze lub zabobonach, postawach przedsiębiorczych poszczególnych ludzi lub braku tych postaw. Inne budowano dwory (mniejsze), inne było chłopstwo, inne stosunki między klasami społecznymi. Następnie w okresie zaborów znajdowaliśmy się w obrębie rosyjskiej właści, na niezwykle tylko krótki okres popadając  w zabór pruski, który zdaje się nie odcisnął wielkiego piętna na ludności, a wspomina się go głównie ze względu na kasatę sejneńskiego klasztoru dominikańskiego i likwidację różnych szkół. Zabór rosyjski zaś trwał dłużej i solidnie się ugruntowywał, wpływając na pewne zwyczaje i zachowania, np. przyuczając nas nieszczęsnych do łapownictwa.

  W moim odczuciu byłoby naiwnością sądzić, że po kilkuset latach wielkoksiążęcej odrębności nagle w peerelu dobiliśmy ze wszystkim do dawnej Korony, stając się drugimi Mazowszanami, Mało- czy Wielkopolanami. Nie i jeszcze raz nie. Jest to ciekawy kawałek terenu, który leży w obrębie równego zainteresowania ze strony Polski i Litwy i chociaż szczęśliwie nie toczymy już o niego bratobójczej  walki, to owo zainteresowanie nie minie. I nie powinno, zamieszkują go ludzie-hybrydy, a jak pokazał biblijny przykład z królem Salomonem i dzieckiem dwóch matek, cięcie szablą nic nie daje, tylko niszczy. Natomiast bycie podzbiorem, czy częścią wspólną stawia nas w sytuacji wyjątkowej i nadaje walor niezwykłości, z którą możemy robić, co chcemy: chwalić się nią, tkać w oczy mieszkańcom jednolitych etnicznie i przez to banalnych części kraju, handlować nią i zarabiać na niej, czerpać z niej dumę i co kto jeszcze chce. Jak krótkowzrocznym trzeba być, żeby tę wyjątkowość od siebie odpychać, żądać podziału, jasnych granic i opowiadania się, kto jest kim? Obserwuję to u niektórych spośród swoich znajomych i jednocześnie mi ich żal, bo bardzo muszą bać się stanu niedookreślenia, a jednocześnie zastanawia mnie, czy wzorem króla Salomona opuszczą w końcu rękę z mieczem i przyznają kiedyś, że tak tylko się wygłupiali i już więcej nie będą. Tyle dygresji na temat kwestii narodowościowych.

  Granica wizualna między dawnymi ziemiami pruskimi, a tutejszymi wielkoksiążęcymi pagórkami pośród łąk zielonych, jest równie wyraźna. Podróżnik, który przemierza północną Polskę z zachodu na wschód, mniej - więcej na wysokości Olecka zacznie tracić z oczu mnogość murowanych budynków, ceramicznych dachówek i czerwonej cegły. Im bliżej linii Suwałk, tym mniej ich, a za Suwałkami zaczyna się kraj pozbawionych niemal ozdób drewnianych domków, domów, stodół, kurników, przybudówek, sławojek - raczej indywidualnych, niż składkowskich, rzadko rozsianej zabudowy. Podkreślam, że murowańce też tu są, ale zupełnie inne. Podróżny powinien gołym okiem odróżnić jednorodzinne klocki z lat 70. od widzianych przed Oleckiem licznych, a robiących wrażenie gospodarstw z kamiennymi stodołami, oborami, domami, które na pierwszy rzut oka nie mają nic wspólnego z okresem gierkowszczyzny.

Giżycko na Mazurach. Dawny budynek gospodarczy

Jedna z giżyckich szkół (pruski Królewski Zakład Przygotowawczy
z 1907 roku)

  Generalnie rzecz biorąc ta zmiana z kamiennego na drewniane oznacza, że taki podróżnik z całą pewnością opuścił Mazury, tereny zamieszkiwane przez spory odsetek ludności, skierowanej tam z różnych części kraju w ramach kolonizacji "ziem odzyskanych". Na tym polega wyraźna granica między krainą zamieszkałą po IIWŚ przez ludzi przyjezdnych: albo zmuszonych do jej zasiedlenia i noszących nieraz o to żal, albo takich, których skierowała tam ciekawość, czy chęć ucieczki przed grzechami poprzedniego życia (to Mazury), a krainą, gdzie lwia większość mieszkańców pochodzi od przodków, którzy też przymaszerowali tu albo z południowego zachodu albo z północnego wschodu, ale kilkaset lat temu i trwają, trwają, trwają, XX wiek ich szarpał i poszarpał, ale niezbyt skutecznie (to Sejneńszczyzna z Suwalszczyzną).

  Co ciekawe, jeśli hipotetyczny podróżnik nie zatrzyma się na Sejneńszczyźnie, a pojedzie dalej, trzymając się równoleżnikowego kierunku jazdy, przekroczy granicę polsko-litewską i przekona się, że dalej jest tak samo i że na oko przynależność Sejneńszczyzny nie ma wiele wspólnego z Mazurami, choć i tu i tu są lasy i jeziora. Jeśli szukać już związków, to tylko z całą połacią Europy, rozciągającej się za naszą wschodnią granicą. Piszę to z entuzjazmem neofity, któremu w ciągu kilku ostatnich lat dane było zobaczyć tak Litwę, jak Łotwę i stwierdzić, że drewniane miasteczka ze wspaniałymi murowanymi świątyniami, czyli "Sejny" bis, są cechą charakterystyczną dawnych ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego i tzw. Inflant Polskich. A granice z XX wieku wypadają w tym świetle jako twór sztuczny i czysto umowny.

Ulica Ogrodowa w Sejnach. A nie, czekaj...
(ulica w Rezekne, Łatgalia - dawne Inflanty)
Piłsudskiego w Sejnach, czy Żeromskiego w Suwałkach - pasowałoby.
A to Rezekne


Ul. Słowackiego w Sejnach? Nie, to Kiejdany na Kowieńszczyźnie
(w końcu Sejny i Kiejdany to jedno województwo trockie, a że przed
...set laty, to cóż)

  Przypuśćmy czysto teoretycznie, że podróżnik nie zboczy jednak za granicę, a w zamian za to skręci na południe. Już wjeżdżając do Augustowa znajdzie się na Podlasiu. Im dalej na południe, tym więcej będzie drewnianej architektury z mnóstwem ozdób - nadokienników i okiennic, ażurowych uszaków nad drzwiami i innych cudowności snycerskich. (Tu trzeba dodać, że dosłownie kilka-kilkanaście takich reliktów znajduje się i na Sejneńszczyźnie np. w Babańcach lub Budzie Ruskiej, ale jest wyjątkiem od reguły i zasługą rosyjskich cieśli-staroobrzędowców). Wsie nie będą rozrzucone po polach, a zgrupowane wzdłuż drogi, domy - karnie ustawione do niej szczytami, z wąskimi kiszkami podwórek (kto oglądał ekranizację "Nad Niemnem", ten pamięta wieś Bohatyrowicze i obejście Anzelma i Jana, o to właśnie chodzi).

Wieś Kaniuki na Podlasiu

Wieś Kaniuki na Podlasiu

Znów Kaniuki


Kaniuki. Dzieło pana W. Naumiuka

    Tak zaczyna się domena "tutejszych", Białorusinów i Ukraińców, a kto mieszka gdzie, nie podejmuję się pisać. Miałam okazję uczestniczyć w wieczornym ognisku, zorganizowanym dla gości przez społeczność pewnej białoruskiej wsi na Podlasiu. Około północy wybuchła awantura i regularna bójka między organizatorami. Większość z nich optowała za tym, że wszyscy oni są Białorusinami, o czym świadczyć ma ich język i zwyczaje. Mniejszość uważała natomiast, że są Ukraińcami, bo na to wskazują elementy ich języka i tradycje. Rzucano konkretnymi słowami, na dowód, że są białoruskie, a nie, bo właśnie ukraińskie. Policja nie przyjechała na miejsce. Policja bowiem brała udział w tej awanturze. To doświadczenie nauczyło mnie, że nie należy dzielić włosa (tutejszych) na dwoje i lepiej oględnie rozróżniać, gdzie jest granica między Suwalszczyzną a Podlasiem, bez wnikania w szczegóły. W każdym razie chcę powiedzieć, że z punktu widzenia rodowitego mieszkańca Suwalszczyzny, czy Podlasia, czy też Mazur wreszcie, całe to pojawiające się ostatnio bajanie o Wielkiej Polsce i czystej krwi wydaje się snem wariata, zwłaszcza w ustach kogoś stąd. I nie pragnę dożyć czasu, kiedy salomonowy miecz zacznie śmigać i dzielić każdego z osobna według składu jego krwi, bo jest jasne, że nie wyjdę z tego w jednym kawałku. Ale wróćmy do rzeczy przyjemniejszych.

  Skoro nieszczęsna (albo właśnie szczęśliwa odmiennością) Sejneńszczyzna nie leży na Podlasiu, to co robi w województwie podlaskim? To bardzo dobre pytanie. Przewijało się ono w prasie w 1998 roku, kiedy to rząd zaczął ruchy w kierunku reformy administracyjnej i jej efektem była likwidacja województwa suwalskiego, o granicach świetnie zarysowujących podział między Mazurami, nami, a Podlasiem, o którym pisałam wcześniej. Przez łamy przetaczała się wówczas gorąca debata: do kogo z tych sąsiadów mają nas przyłączyć? Nie miałam możliwości śledzić jej tak, jakbym chciała, bo mieszkałam wtedy gdzie indziej (a np. obiady jadłam wtedy w barze mlecznym przy wielkim majdanie, na którym swego czasu Litwini stacjonowali, czekając na zakończenie rokowań Sejmu lubelskiego), ale co-nieco pamiętam. Listy, głosy oburzenia. Mazurskie? Nie, nie mamy z nimi wiele wspólnego. Podlaskie? Boże broń! Jeszcze mniej. Ostatecznie padło na Podlaskie, czemu - nie wiem, być może ze względu na historyczne tradycje, bo Sejneńszczyzna leżała w województwie białostockim II RP. Czy dobrze, czy źle się stało? Do dziś województwo suwalskie wspominane jest z rozrzewnieniem jako czas samostanowienia i okres, w którym nie trzeba było wieszać się u klamek w dalekim Białymstoku, a co gorsza - wyjaśniać podlaskim władzom rzeczy niewyjaśnialnych, dla miejscowych zupełnie oczywistych.

   Na koniec wreszcie czas się zastanowić, po co u licha gość z drugiego końca Polski ma wiedzieć, że odpoczywa nie na Mazurach, ani na Podlasiu. Ważne dla niego, żeby była cisza, spokój, woda i czyste powietrze. Okazuje się jednak, że z tej niewiedzy mogą wynikać przeróżne nieporozumienia. Jakiś czas temu miałam wielką płynącą z serca chęć pomocy w znalezieniu u nas domu na sprzedaż, mającego służyć za letnią daczę. Kiedy usłyszałam, że najlepiej, żeby to był stary dom do remontu, położony w lesie, po prostu zgłupiałam. Ale jak to? Przecież u nas nie ma starych domów w lesie. Jak wytłumaczyć, że wcześniej las był królewski i jedyni mieszkańcy, czyli osocznicy stawiali budy, po których nie zostało śladu. Potem las stał się państwowy i jeśli stanął w nim jakiś dom, to była leśniczówka albo gajówka. I co znaczy "stary" w tym przypadku? Czy może to być jedna z nie tak licznych leśnych dacz, wystawionych jakieś 10-15 lat temu przez np. warszawiaka? Ot, zagwozdka. Potem zdałam sobie sprawę, że pytanie było chyba bardzo a propos, ono po prostu nie dotyczyło tutejszego terenu. Najprawdopodobniej na Mazurach występują poniemieckie stare domy po lasach, a pewnie i niejeden dawny młyn, czy gospoda. A my, cóż my. My nie leżymy na Mazurach :)