14 wrz 2016

Białoruś cz. I - Grodno


  Od lipca biedzę się nad tym, jak streścić najintensywniejsze cztery dni, spośród wszystkich dotychczas spędzonych przeze mnie za wschodnimi granicami. Nie do wiary, że można jeździć i oglądać od rana do nocy, a prawie nie opuścić przy tym granic jednego obwodu! W praktyce byłam w kilku obwodach, ale generalnie wyjazd koncentrował się wokół Baranowicz.

  Co najważniejsze?  Jak tu, u licha, zacząć? Najlepiej od najmniej ważnego, czyli tego, co zawiera w sobie program każdej wycieczki na Białoruś. Grzeszę teraz strasznie, bo przecież Grodno, tak drogie sercu każdego Polaka itd. itp. Z naszej powiatowej perspektywy istotne jest to, że nasi dziadowie do Grodna na jarmarki jeździli furmankami. Traktem grodzieńskim przez puszczę. Nie tylko po zakupy, bo też np. na obstalunek nagrobków z pracowni Bolesława Szyszkiewicza.

  Grodno jest. Po powrocie byłam pytana, czy warto tam w ogóle jechać, bo przecież "tam już nic nie zostało". Jeżeli ktoś spodziewa się, że przekroczy granicę np. w Kuźnicy i dojedzie zachwycony do Warszawy bis, to może rzeczywiście nie warto. Chociaż tutaj też bym się zastanowiła, bo ten moment, kiedy w ciepłe popołudnie tłumy ludzi przewalają się przed wejściem do galerii handlowej "Nioman", dzierżąc w rękach papierowe kubki z kawą z ichniego Starbucksa, a uprzejma młodzież rozdaje ulotki, zachęcające do udziału w warsztatach wege-odżywiania, może przekonać niejednego, że trafił do normalnego kraju, który nie zatrzymał się na etapie karczem, poszukiwania rzecznych brodów i hodowania kołtuna, będącego specjalnością jakże polską. Życie toczy się dalej, czas płynie, a pamiątki Rzeczpospolitej Obojga (a właściwie trojga lub więcej) Narodów czekają na odkrycie. I nie tylko one, bo - jak można sobie doczytać - działo się tu wiele, zanim doszło do zawiązania kolejnych unii. Wbrew temu, w co chciałoby wierzyć wielu o kolonialnych zapędach, dla których liczy się tylko to, co "za Polski". W jednej z następnych części będzie o tym, że takie myślenie nie jest domeną tylko polską i że Białorusini mają na to świetne, zabawne repliki.

  Z Grodna przywiozłam prawdziwe silva rerum, las rzeczy, czyli to, co mnie kręci najbardziej.

Stary zamek w Grodnie


  Stary zamek w Grodnie powstał w XIV wieku na miejscu gródka, który był widownią bratobójczych walk między Witoldem a Jagiełłą, a nawet został zdobyty przez Krzyżaków pod wodzą TEGO Konrada Wallenroda. Miejsce walnych sejmów I RP, wiele razy przebudowywany, ale w swojej istocie właściwie zachowany. 

Dawna brama?

  Miejsce życia i urzędowania wielkiego księcia litewskiego Witolda, króla Kazimierza IV Jagiellończyka, jego syna św. Kazimierza Jagiellończyka i Stefana Batorego (a także podobno miejsce śmierci trzech ostatnich).

Za jednym z tych okien skonać miał król Stefan Batory...

...którego wizerunek (kto wie, czy nie najwierniejszy)
można oglądać w katedrze - dawnym
kościele jezuitów w Grodnie. Za czasów wojen
moskiewskich król właściwie przeniósł stolicę do Grodna


  Zdjęć nowego zamku grodzieńskiego zabrakło, bo byłam pod wielkim wrażeniem dramatycznego opowiadania o obradującym w nim sejmie niemym z 1793 roku, pod groźbą stojących w podwórcu armat sankcjonującym rozbiór I RP. Gmach robi ponure wrażenie zsocrealizowaną fasadą.

Widok z zamkowego wzgórza (za Niemnem widać katedrę)




Jak to nad Niemnem - budzące podziw wąwozy i taka myśl:
- a gdyby tak statkiem z Druskiennik do Grodna? Może dożyję tego
(na wzgórzu widać siedzibę Straży Pożarnej)

Z zamkowego wzgórza jest świetny widok na remizę przy ul. Zamkowej, stojącą w
miejscu królewskich stajni projektu Giuseppe di Sacco...

...która, nawiasem mówiąc, jest nadal ciekawym obiektem. Na jej
wieży w południe gra trębacz





 
XVIII-wieczny pałac Chreptowiczów z herbem Grodna
(siedziba muzeum historii religii)

Wlot w przedwojenną
ul. Ciasną, brama grodzieńskiego getta

Stąd i z drugiego getta Niemcy wywieźli do obozów Żydów, najliczniejszą
grupę narodowościową przedwojennego Grodna.

Synagoga chóralna z 1905 roku  (wpisana na listę UNESCO)

  Teraz coś o absolutnym cudzie, obok którego trudno przejść obojętnie - cerkiew świętych Borysa i Gleba na Kołoży. Pierwsza wzmianka o niej pochodzi z latopisu hypacowskiego z 1138 roku. To jedna z najstarszych cerkwi w północnej Europie (a na terenie dzisiejszej Białorusi naprawdę jest co oglądać, o czym będzie w kolejnych częściach), a także - uwaga - jedyny zachowany zabytek staroruski sprzed najazdu Mongołów. Zbudowana na rozkaz księcia ruskiego Wsiewołoda, za patronów mająca świętych - imienników książęcych synów.

  To miejsce na skarpie nad ujściem Horodniczanki do Niemna, gdzie można poczuć dziejowy wiatr we włosach. Oczywiście, dla kogoś, kto widział na żywo piramidy egipskie, czy babilońskie pieczęcie, albo miasto Catal Huyuk w Turcji, to żadna atrakcja. Jednak z dusznej perspektywy sejneńskiej okazuje się, że kilkadziesiąt kilometrów dalej zaczyna się prawdziwa brama na Wschód, sąsiedztwo z inną strefą wpływów.

   Cerkiew na Kołoży (nazwa oficjalna od XVI wieku, ma pochodzić albo od witoldowych jeńców ze wsi spod Pskowa, albo od staroruskiego słowa oznaczającego bijące licznie źródliska, święte miejsce dla pogan) jest wyjątkowa także dlatego, że niedługo może jej nie być. Pod koniec XIX wieku część skarpy z fragmentem fasady i ściany południowej runęła do rzeki. Kolejne powodzie podmywają zgrempę, ostatnie zniszczenia podłoża pochodzą z lat 90. XX wieku. Cuda nie działają, cerkiew wolno osuwa się w dół. Część oderwaną ponad 100 lat temu dosztukowano przybudówką z drewna, powstał też wtedy dokładny ilustrowany protokół zniszczeń i projekt remontu. Nigdy zresztą niezrealizowany. Dlatego teraz jest dobry czas, żeby zobaczyć cerkiew borysoglebską na własne oczy.


Cerkiew Borysa i Gleba

  Skromna bryła jest opisywana jako bizantyjska (ze szkoły mistrzów grodzieńskich, założonej przez Piotra Milonega), ale z drugiej strony zdarzają się głosy, że nie wiadomo. Całą ją można długo obchodzić, oglądać i dotykać. Mury są naszpikowane niezwykłościami. Po pierwsze - ceramiczne plakiety w kształcie brązowych kwadratów, i inne, ułożone w krzyże, w odcieniach zieleni, żółci  i błękitów.


XII w.

  Po drugie - cegły (czyli plinfy) z odciśniętymi klejmami, których pochodzenia podobno nie ustalono: czy to znak ceglarzy, czy słowiańskie runy. Spory o nie są włączane do głównego nurtu sporu o pryncypium - ruskie vs. rosyjskie, ruskie = rosyjskie itd. czyli wątek stale obecny w tym przechodziświecie. Po trzecie - wmurowane głazy, jakich już chyba nie znajdzie w przyrodzie luzem, o najdziwniejszych kolorach i deseniach, powierzchni wygładzonej do niemożliwości.
  Tak czy siak, ta cerkiew pamięta czasy pra-chrześcijańskie (w rozumieniu chrześcijaństwa zachodniego), bo powstała przed chrztem Litwy i wygląda jak przybysz z innej ery.

Runy czy klejma?
Głazy w ścianach świątyni w kolorach od zieleni do różu

Obyczajówka: na kołożskim wzgórzu fotografują się weselnicy


Krużganek w podwórcu katedry pojezuickiej

Kupiecki dom w pobliżu katedry: potiomkinowskie okna,
 w których "odbija się" zawsze pogodne niebo

Dom - muzeum Elizy Orzeszkowej, przy ul. Orzeszkowej, przy której
stoi też pomnik pisarki

Świato-pokrowski sobór katedralny z 1907 r.
wzniesiony na pamiątkę żołnierzy carskiego garnizonu
grodzieńskiego, poległych w wojnie
rosyjsko-japońskiej (w której to walczył
też, siłą wcielony,
dziadek mojej sejneńskiej cioci)

Konstruktywistyczny Dom Strzelca, pod którego fundamenty
kamień węgielny kładł w II RP prezydent Stanisław Wojciechowski
(teraz dom kultury)

Jeden z odbudowanych gmachów całego zespołu fabrycznego,
wzniesionego z inicjatywy podskarbiego wielkiego litewskiego
Antoniego Tyzenhauza

W widocznym wyżej Starym Lamusie działa restauracja.
Na ścianie u wejścia jest taka rekonstrukcja
tyzenhauzowskich manufaktur i holenderskich domków

  Wielkie Księstwo Litewskie bardzo dużo zawdzięczało A. Tyzenhauzowi, którego niesamowite zapędy gospodarcze były chyba zbyt nowoczesne jak na XVIII wiek i miały smutny koniec związany z pozbawieniem go stanowisk. Jest to postać warta przypominania na każdym kroku, także u nas i dziwię się, że w założonym z jego inicjatywy Krasnopolu do dziś nie ma ulicy jego imienia (będzie za to Słoneczna w miejsce 22-Lipca). A np. w Sokółce swojego założyciela pamiętają i czczą.

"Pamiatnik J.E. Żilibieru"
  Architektonicznie na Grodno wpływał słynny di Sacco i inni europejscy mistrzowie, botanicznie - Jean Emanuel Gilibert, który w XVIII wieku założył park, wykorzystując nasiona i sadzonki sprowadzone z Lyonu. Zioła z parku stanowiły bazę leków, wydawanych w aptece jezuickiej, najstarszej w mieście i działającej, po upaństwowieniu, do dziś. Mając mało czasu i możliwości przemieszczania się odbyłam kilka prób zlokalizowania pomnika A. Tyzenhauza. Zaczęłam tutaj.
- Diewuszka, skażitie, eto pamiatnik Tyzengauzu?
- Niet, Żilibieru.

Następna próba była w okolicach ul. Orzeszkowej, gdzie znalazłam spiżową postać w trójgraniastym kapeluszu, w surducie z żabotem, siedzącą na ławeczce.
- Babuszka, nieużeli eto Tyzengauz?
- Niet, eto prosto... pamiatnik cziełowieku...

Tym więc sposobem nie dotarłam do pomnikowego Tyzenhauza, który gdzieś tam jednak jest.

Stare-nowe (kopuła XVIII-w. cerkwi Narodzenia Bogurodzicy przy
klasztorze bazylianek, proj. J. Fontany)


Grodzieńska ulica

Pod Grodnem - trasa na Baranowicze

I zadatek na to, co będzie dalej
-------------
Zaglądałam do:
"Z biegiem rzek" Zygmunta Glogera
Artykułu I. Trusowa z "Ochrony Zabytków" 1994 r.
Przewodnika wydanego ze środków UE w ramach programu Łotwa-Litwa-Białoruś