29 maj 2017

Ewa Stachniak „Bogini tańca”. Recenzja


   
    Nie przypadkiem wyciągnęłam chciwą rękę po wydaną przez Znak fabularyzowaną biografię Bronisławy Niżyńskiej. Znacznie wcześniej, ulegając swojej fascynacji Rosją i początkami Związku Radzieckiego, wpadłam po uszy w temat postaci jej starszego brata, Wacława. Błądząc po sieci kilka lat temu natknęłam się na krótki filmik, sepiową animację zdjęć z baletu „Popołudnie fauna” z Niżyńskim w roli głównej i według jego choreografii. Wstydliwie przyznaję się do pewnego rodzaju wstrząsu. Nie będąc specjalnie admiratorką tańca (choć po jednym semestrze teorii tańca, odbytym na studiach), zobaczyłam w tym nagraniu coś niepojętego. W czasach kiedy sztuka ścigała i portretowała tylko piękno, a taniec próchniał w akademickich okowach, Niżyński poszedł całkowicie własną drogą. Co zobaczyłam? Niepokojącą postać zwierzęcia, całkowicie pochłoniętą sobą i wypełnioną sobą, jak potrafią tylko zwierzęta dzikie, a z oswojonych koty. Spotkanie tej istoty z grupą nimf, ruchy – sekwencje, nieprzypominające klasycznego tańca, ale ożywiające scenę wprost z malowidła na greckiej wazie. Ucieczkę najodważniejszej nimfy, która najbardziej zbliżyła się do bestii, zgubienie szala i absolutnie niewyobrażalną nawet na dziś scenę, w której faun „poznaje” zgubiony szal całym sobą (określenia rodem ze Starego Testamentu nie używam przypadkowo).

    Okazuje się, że partnerką Niżyńskiego, najodważniejszą nimfą w nowatorskim balecie była jego młodsza siostra, Bronisława. Ewa Stachniak, niezastąpiona w badaniu źródeł i uzupełnianiu ich tak, aby dały całość i porywającą i jednocześnie rzetelnie poprowadzoną, wzięła jej postać na warsztat. Przyczynkiem do tego było przeczytanie przez nią „Wczesnych wspomnień” tej tancerki i późniejszego pedagoga. Do całości Stachniak dołożyła fakty z zapisków i notatek Niżyńskiej, przechowywanych w Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie oraz fikcję, spajającą te materiały. W efekcie mamy portret kobiety, wychowującej się w polskiej rodzinie artystów rosyjskiej sceny na początku XX wieku. Młodość nieco w cieniu genialnego brata, ciężką pracę, aby dorównać mu w tym, co jemu przychodziło naturalnie i wzajemne dopingowanie się do osiągania najwyższych baletowych rejestrów. Budowanie zespołów, które miały na zawsze odmienić oblicze baletu i asystować przy porodzie tańca, dziś nazywanego współczesnym. Balansowanie między nadwrażliwym i zbyt pewnym siebie bratem, matką, która poświęciła karierę dla sukcesu dzieci, kochankiem brata – zaborczym Diagilewem, któremu jako impresariowi Niżyński przynajmniej częściowo zawdzięczał sławę, ale który trzymał demona tańca w klatce. I przez którego zazdrość i zawiść dziś nie możemy zobaczyć Niżyńskiego tańczącego, bo Diagilew nie dopuścił do ukochanego kamery filmowej. Osuwanie się sławnego brata w chorobę psychiczną i drogę Broni do pełnej autonomii w tańcu, którą osiąga wystawiając własny balet „Wesele” i zakładając szkołę tańca, ostatecznie zamkniętą przez radzieckie władze. Wielkość osiągniętą nie poprzez dysponowanie przyrodzonym darem, ale wywalczoną uporem, cierpliwością, pracą i wiernością sobie samej. 
 
   Bronisława Niżyńska nie jest jedyną bohaterką tej książki, ale jej narratorką, dzięki czemu poznajemy jej racje i ogląd najdokładniej ze wszystkich. W rzeczywistości to powieść o rodzinie, nietypowej i spojonej innym klejem, niż przeciętna. Skomplikowane relacje uczuciowe, wypadki, podróże i ucieczki, rewolucja a następnie wojna w tle – wszystko to autorka wypełnia do ostatka szczegółami. Wiarygodność i bogactwo emocjonalne postaci sprawiają, że nawet nie chce się myśleć o fikcyjnych dodatkach. Ewa Stachniak wskrzesza kawałek historii i kultury Europy w najcięższych i najbardziej krwawych czasach. Robi to po mistrzowsku. 

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu "Znak" 

 

26 maj 2017

Deborah Levy "Gorące mleko". Recenzja


  Kwestia urojonych praw własności rodziców do dzieci to wdzięczny temat dla sztuki, szczególnie dramatu - czy to filmowego, czy literackiego, czego najbardziej ekstremalnym przykladem jest "Pianistka" Elfriede Jelinek i jej ekranizacja w reżyserii Michaela Haneke. Do tego godnego towarzystwa dołącza zasługujące w pełni na filmową wersję "Gorące mleko".

  Młoda pół- Greczynka pół-angielka Sofia spędza przymusowe wakacje w rozgrzanej jak patelnia hiszpańskiej Almerii. Nie dla niej letnie rozrywki. Przyjechała z matką Rose, aby w klinice szarmanckiego doktora Gomeza za ciężkie pieniądze szukać przyczyny kalectwa rodzicielki. Sofia głównie spełnia rolę pielęgniarki, karmicielki, kierującej wózkiem inwalidzkim, recytującej na żądanie historię choroby i listę życzeń kobiety-dramatu, jaką jest jej matka. Rzadkie odstępstwa od tego scenariusza to kąpiele morskie kończące się kontaktem z meduzami i leczenie poparzeń w punkcie sanitarnym na plaży. Dokoła Sofii rzucają się w oczy symbole uwięzienia, wypchana małpka w gabinecie Gomeza, pies przywiązany na słońcu bez kropli wody. Ratunku nie przynosi Sofii ojciec, który porzucił ją i matkę dla młodej żony, nowego dziecka i religijnego nawrócenia i który może zaoferować tylko krótką gościnę w swoim domu w Grecji. W dodatku w pozahiszpańskiej rzeczywistości bohaterka rozmienia swoje naukowe zainteresowania na pracę w kawiarni i mieszkanie w klitce nad nią, nie bez finansowego uzależnienia od matki.

   Nieoczekiwanie z pomocą dziewczynie-protezie przychodzą nowi znajomi. Doktor Gomez w ramach terapii chorych nóg Rose bierze na siebie ciężar rozbijania muru jej roszczeń i hipochondrii. Sofia spotyka młodą Niemkę Ingrid i jej chłopaka Mattiego. Nawiązuje też bliższą znajomość z Huanem, który w punkcie sanitarnym koi jej poparzenia. Zaczerpnięte z szekspirowskiego Makbeta "gorące mleko ludzkich uczuć" odbija od dna głuchej niemocy i kipi w stronę zbielałego od upału hiszpańskiego nieba. Na Sofię, kobietę-nieszczęście, z ukrycia patrzy zakochane oko, opisując ją między poszczególnymi rozdziałami. Wszystko powoli zmierza do finału, który jest zaskakujący i nie do przewidzenia, choć czytelnik po czasie może się przekonać, że jego symptomy pojawiały się od początku, udając coś innego. Dla tego finału i dla tej ciężkiej od znaczeń prozy warto "Gorące mleko" wychylić do dna.

  Za egzemplarz recenzencki i udostępnienie recenzji na FB dziękuję Wydawnictwu Znak