18 lip 2018

Fanfiction, czyli mało brakowało


 Lubię pisać na zadany temat, szczególnie nie w swoim zwykłym stylu, żeby sprawdzić, czy dam radę. Raz mi się powiodło (czego efekty widać jeszcze na półkach w empiku), więc próbowałam przebić tamto trafienie, znowu w gatunku "powieści dla kobiet". Rzecz polegała na dopisaniu ciągu dalszego do "Serca z piernika" poczytnej pisarki, Magdaleny Kordel. I na "pożenieniu" drugoplanowych, dowolnie wybranych postaci. Tak żem uczyniła. Byłam jedenasta, co oznaczało, że pojadę w góry na warsztaty pisarskie z M. Kordel, o ile zrezygnuje z udziału jedna z dziesięciu laureatek. Jak trafiłam na ławkę rezerwowych, tak już na niej zostałam. A żeby to fanfiction nie kisło na twardym dysku, dzielę się nim. 


DROGA IRMINY

Dobrochna z wielkim zaangażowaniem i skupieniem wyciągała ręce po plastikowe pudełko. 
W środku pyszniło się piernikowe serce z wymalowanym miniaturowym portretem młodej pary.
– Pamiętaj – powiedziała Klementyna. – To ważne zadanie. Jeśli upuścisz pudełko, będziemy z Kubą musieli całować bochenek zwykłego chleba. I z błogosławieństwa nici!
– Mamusiu, przecież piekarnia jest niedaleko – przypomniało rezolutnie dziecko. – A jeśli zgubię piernik, albo pani Grażynka zapomni go przykleić do kołacza, to babcia i tak da wam to, to… wieństwo.
– Błogosławieństwo. Wiem, wiem. Babcia może nas pobłogosławić czymkolwiek, choćby pogrzebaczem od pieca – westchnęła Klementyna. I patrzyła czujnie, jak drobna figurka  kroczy po rynkowym bruku w stronę piekarni.
Prawie wszystko było już gotowe: suknia, tort, ozdobna brama z gałązek przed wejściem do kamienicy. Julka składała i na powrót rozkładała kosmetyki, szykując się do umalowania panny młodej. Tę ostatnią martwiła tylko Imka. A właściwie jej brak. Z Rzeszowa nie było przecież tak daleko. Może jej rodzice opóźnili wyjazd… Albo Imce w ostatniej chwili wyskoczyła jakaś pilna sądowa sprawa.
Klementyna nie mogła wiedzieć, że ani kolejny rozwód, ani rodzice, ani nawet awaria samochodu nie stoją Imce na przeszkodzie. Przyjaciółka jedzie komfortowo, mijając w pędzie złocone dojrzałym zbożem pola. Starsi państwo siedzą spokojnie z tyłu auta, popijając wodę. Nawet służbowy telefon przyjaciółki łaskawie milczy, jakby przeczuwając, że w duszy jego właścicielki rozgrywa się prawdziwa batalia. Przez tę batalię Irmina wyjechała tak późno, jakby bała się, co ją czeka u celu podróży.

– Tak właściwie, to dlaczego nie powiedziałam nic Klemci? – myśli Imka, prowadząc. – Rozumiem, w święta i po nich miała przecież dość atrakcji. To nagłe pojawienie się Kuby. Potem oświadczyny. Prawdziwa magia – westchnęła mimowolnie.
Imka pamięta, jak przez mgłę, że kiedy przyjechała z rodzicami na Boże Narodzenie do świeżo zasiedlonej różowej kamieniczki, przyjaciółka urobiona po łokcie nad ciastami dla nowych sąsiadów tylko ruszała brwiami. W końcu Imka przyparła ją do ściany w korytarzu i wydusiła kilka zdań wyjaśnienia, kim jest i z jakiego szczęśliwego nieba spadł ciemnooki przystojniak, który lukrował w kuchni makowce. Mgła w imkowej pamięci brała się nie tylko z szoku, że oto los pomógł Klementynie dopisać szczęśliwe zakończenie jej historii. Miała ścisły związek z pojawieniem się na Wigilii tajemniczego brodatego gościa…

Klementyna podgrzewała właśnie makową zupę do klusek, kiedy do kuchni wpadła w podskokach Dobrochna.
– Nie damy doktorowi Piotrusiowi leczyć ludzi w święta, prawda, mamo? On też na pewno chce dostać prezenty. I powyjadać pierniczki z naszej choinki – rozmarzyła się na myśl o doktorze, łasującym ulubione słodkości w blasku kolorowych lampek.
– Jak mogłam zapomnieć o doktorze? – zafrasowała się Klementyna. Miała nadzieję, że nie wziął na ten wieczór dyżuru w szpitalu. O żadnej rodzinie doktora, poza Krystianem, nie wiedziała. Z nim raczej nie będzie chciał świętować, po tym, co przydarzyło się Julii. A do pani Grażynki doktor też raczej nie wstąpi. Prędzej diabeł wykąpałby się w święconej wodzie – roześmiała się w duchu. I złapała za telefon.
Piotr nie miał dyżuru. Zamierzał spędzić wigilijny wieczór z kupioną sałatką i śledziami w cebulce. Tak, jak co roku.
– Pani Klementyno, na tyle, na ile panią już znam, pozwalam sobie założyć, że nie sprawię pani zbyt dużego kłopotu. I naprawdę dziękuję pani za zaproszenie – powiedział nieco bardziej miękkim tonem, niż zamierzał.
– Podziękuje pan Dobrosi. Nie zamierzała przeżywać pierwszej Wigilii w nowym miejscu bez swojego przyszłego męża – uspokoiła go rozbawiona Klementyna.
Kiedy Imka z rodzicami parkowali pod kamienicą, stanął pod nią wysoki święty Mikołaj, 
w czerwieni, z bynajmniej nie białą brodą. Przepuścił ich w drzwiach, sam wszedł jako ostatni, witany basowym szczekaniem Marcepana, piskami Dobrosi i resztą hałasu, na który składały się padające ze wszystkich stron pytania: Kto? Jak? Skąd? Klementyna rozpoznała przebranego lekarza, ale dopóki występował w tej nowej roli, nie mogła go przedstawić przyjaciółce i jej rodzicom. Tym bardziej, że Dobrochna najzwyczajniej w świecie pozwoliła się ponieść dziecięcej wyobraźni 
i powitała postać w czerwonym stroju, jak gościa z zaświatów. Oczy Klementyny na moment zaszkliły się, kiedy zobaczyła zachwyt córeczki. Jak cudownie jest mieć taką silną wiarę w magię świąt. I świętego.
– Mikołaju – wyszeptała przejęta dziewczynka. – Doktor Piotruś też ma taką brodę, jak ty. – I taką samą torbę – skomentowała babcia Agata z iskierkami złośliwego śmiechu w oczach. Tym razem jednak powstrzymała się od powiedzenia o jedno słowo za dużo. Klementyna odetchnęła 
z wdzięcznością. Babcia widocznie wyczuwała, że dzieje się coś wyjątkowo ważnego dla jej prawnuczki. Było to na tyle ważne, że Dobrosia zupełnie zapomniała, iż doktor „nie zjawił” się na Wigilii, jak obiecał. Tym lepiej – dumała Klementyna.
Kiedy już doktor Piotr odegrał swoją znaczącą rolę, a senna i zmęczona wrażeniami dziewczynka powędrowała do swojego pokoju w towarzystwie Julki, można było odsapnąć. Babcia zaprosiła rodziców Imki do siebie na górę. Zamierzała pokazać im swoje zdobycze ze strychu, a starsi państwo, objedzeni kolacją, chętnie nadstawiali uszu na dawną historię kamienicy.
 Przy wigilijnym stole na chwilę zapadła błoga cisza.
– Nie wiem, jak mam panu dziękować. Ocalił mi pan skórę – powiedziała Klementyna, zbierając talerze. – Pomyślałam o wszystkim, tylko nie o Mikołaju. Ale, ale! Skąd tak szybko wytrzasnął pan ten strój? Czyżby potajemnie odwiedzał pan dzieci w miasteczku?
Doktor wstydliwie bawił się polukrowanym na niebiesko pierniczkiem-gwiazdką.
– To nie tak. Ja przebieram się tylko, kiedy w Boże Narodzenie mamy na oddziale wewnętrznym małych pacjentów – przyznał.
– Klemciu, mówiłaś, że tu u ciebie jest dużo dobrych ludzi, ale o doktorze Mikołaju nie wspomniałaś ani słówkiem – wypaliła bezceremonialnie Irmina. Zastanawiała się, ilu lekarzy w Rzeszowie wpadłoby na taki pomysł, jak doktor. Jednak musiało być coś czarodziejskiego w tej mieścinie. Ludzie nie bywali tu tylko ślepi na los innych, jak to się przytrafiło tej Rudej Felce, o której Imka słyszała od Klementyny. Potrafili jednak mieć „oko” na drugiego człowieka. A może nie wszyscy je mieli? Może to dotyczyło tylko doktora?
– Imka żartuje. Mówiłam jej o panu i o tym, ile pan zrobił dla nas, kiedy tu przyjechałyśmy.
– Czy pan też ma zazdrosną żonę, jak kościelny? Pewnie musiałby pan ciężko odpokutować za pomoc dziewczynom. – Nie zamierzała się poddać Imka. Z powodu, którego sama nie znała, nie chciała pokazać, że świąteczny wyczyn doktora Piotra budzi w niej całkiem ciepłe uczucia.
– Nie mam żony. Za dużo czasu spędzam w pracy. I wydaje mi się, że dzisiaj kobiety coraz trudniej jest zrozumieć. Tak łatwo kryją swoją wrażliwość za cynizmem. A ja nie umiem się przez niego przebić – wyznał doktor. Nieświadomie pokruszył na kawałki pierniczek, który w innej sytuacji już dawno połknąłby z apetytem.
Imka poczuła palący wstyd. Jej harde zaczepki świetnie sprawdzały się w słownym bojach na sali sądowej. Używała ich też, flirtując z przystojniakami, których poznawała na prawniczych konferencjach. Taki ostry flirt zazwyczaj kończył się w łóżku. I co z tego miała? Prędzej czy później ten czy ów przystojniak okazywał się żonatym cynikiem, który korzystał z wyjazdu w delegację z dala od domu. Jej komórka później milczała, a co gorsza – nie jeden raz oświadczyła: „nie ma takiego numeru”, kiedy Imka, przełamując dumę, próbowała zmusić ją do nawiązania połączenia. Dlaczego teraz próbuje zawstydzić tego niemłodego już mężczyznę, który nie błyska białymi zębami, jak korporacyjne wilczki, nie stara się zrobić na niej wrażenia drogim zegarkiem i luksusowym garniturem? Po prostu skromnie przyznał się, że chce sprawiać radość dzieciom, przerażonym pobytem w szpitalu, bólem i tajemniczą aparaturą przy łóżkach.
– Co mnie opętało?  – pomyślała Imka. Z roztargnieniem patrzyła, jak Kuba pomaga Klementynie zbierać naczynia po uczcie i jak oboje znikają w kuchennych drzwiach. Została z doktorem sama.
– Muszę się panu do czegoś przyznać – powiedziała odważnie. –  Chyba dotyczy mnie to, co pan mówił o kobietach. Jestem prawniczką od rozwodów. Napatrzyłam się aż za dobrze, czym się kończy miłość, która miała trwać „do grobowej deski”. I chyba… Chyba trudno mi dopuścić do siebie, że ktoś może robić coś całkiem bezinteresownie. Ktoś, to znaczy mężczyzna – dokończyła mniej pewnie.
– Pani Irmino. Nie znam pani i niech mnie ręka boska broni, jeśli chciałem pani coś wypomnieć, albo postawić jakiś zarzut. To nie wszystko. Ja sam, jakby to powiedzieć, scyniczniałem z czasem. I chyba też nie do końca ufam kobietom. Ale pani, inaczej niż ja, jest jeszcze młoda, może wszystko zmienić. Wszystko przed panią – z nagłą mocą oświadczył doktor.
Imka spojrzała uważnie na szpakowatego lekarza. Może nie był stuprocentowym młodzieniaszkiem, ale nigdy w życiu nie nazwałaby go starym. Bardziej wyglądał na zmęczonego. Na kogoś, kto pamięta niezawodnie o obowiązkach, ale przy tym zapomina o sobie. Albo nie chce pamiętać, bo musiałby zadać sobie kilka trudnych pytań i pewnie udzielić sam sobie gorzkich odpowiedzi. A tego bardzo, bardzo nie chce. Może nawet boi się.

Kiedy Klementyna wsunęła głowę do salonu, żeby zapytać gości, czy wybierają się na pasterkę, zaskoczył ją widok przyjaciółki. Irmina siedziała za stołem poważna, bez tego „Hej! Do przodu!”, wypisanego na twarzy. Doktor Piotr w swojej sztruksowej marynarce był z kolei jakiś mniej przygarbiony, jakby odżył i odmłodniał. Oboje wyglądali na pogrążonych w rozmowie tak bardzo, że zapomnieli, gdzie są. Nie wyglądało to na lekką pogawędkę.
– Pewnie dał Imce „popalić” za jej cięty język. Przydało się, tak jej, jak i jemu – stwierdziła w duchu Klementyna. Nie przyszło jej do głowy, jaka zmiana mogła zajść w tych dwojgu. Zapytana przez nią Imka machnęła tylko ręką i szepnęła wyjaśniająco: „E, starliśmy się, ale się wybroniłam. Znasz mnie, ani w sądzie, ani poza nim nikt nie da mi rady”. I na wiele miesięcy temat doktora i Irminy (oczywiście rozpatrywanych razem) przestał dla Klementyny istnieć.
Nic dziwnego. Późniejsze oświadczyny Kuby zabrały ją gdzieś, gdzie – jak wierzyła – nigdy się już nie znajdzie. I stępiły nieco jej czujność na stan serdecznej przyjaciółki. Przecież wyprorokowane Klementynie przez Imkę dobre zakończenie historii miało się ziścić. Ale sama prorokini okazała się niewiernym Tomaszem, którego spotkała przemiana.


Imka zbiegała właśnie ze schodów kancelarii i zastanawiała się, kiedy nie trafi obcasem szpilki 
w stopień i runie w dół, gdy odezwała się komórka w kieszeni jej płaszcza.
– Kancelaria prawna Irminy Staroń. W czym mogę pomóc? – rzuciła rutynowo, odbierając.
– Pani Irmino, mówi Piotr, Piotr Suchecki. Święty Mikołaj Dobrochny – wyjaśnił doktor prędko. 
I tak rozpoznałaby go po głosie. Zdziwienie, że dzwoni, walczyło w niej z niepokojem. Coś niedobrego działo się u Klementyny? To chyba z tego niepokoju serce zaczęło jej podskakiwać w nierównym rytmie.
– Dzwonię, bo przyjechałem do Rzeszowa na negocjacje szpitala z funduszem. Szczęśliwie mamy to już z dyrektorem za sobą. On jedzie teraz do Warszawy, a ja… Ja pomyślałem, że sprawdzę, czy spędza pani wiosenny dzień w sądzie i musi oglądać schyłek miłości „aż po grób”. Pewnie jest pani zajęta, ale postanowiłem sam się o tym przekonać.
Godzinę później Imka siedziała w kawiarni z doktorem. Nie mogła nie zauważyć, że był świeżo ostrzyżony, a jego szpakowata broda też nosiła ślady zręcznych nożyczek jakiegoś mistrza. Zauważyła też ze zdziwieniem, że jej samej odrobinę trzęsą się ręce.
– Irmina, dziewczyno! Chyba nie przeżywasz aż tak bardzo kawy z jakimś lekarzem z prowincji?
 – Stawiała się do pionu w myślach. Ale wewnętrzne połajanki i – co najważniejsze – lekkie zdenerwowanie, szybko minęły. Imka sama nie wiedziała, jak i kiedy spokój i opanowanie doktora spłynęły na nią. Chyba nigdy dotąd nie czuła się w towarzystwie mężczyzny tak, jak przy doktorze. Nie chodziło nawet o to, że witając się, pocałował ją w rękę, pomógł zdjąć płaszcz i podsunął krzesło, gdy siadała. Czuła, że w rozmowie jest tylko i wyłącznie z nią. Jest jej ciekawy, ale nie nachalnie. Rozważa wszystko, co od niej usłyszał i dodaje do tego swoje przemyślenia. I patrzy na nią tak ciepło…
Imka zmusiła się przez chwilę do przypomnienia sobie swojego ostatniego wyskoku. Ten Bartek, poznany w barze, któremu Klementyna upiekła pierniczki, żeby mógł je wręczyć siostrze. Zaraz po świętach jego telefon odrzucił połączenie od Imki. Raz, potem drugi. Nie wyobrażała sobie, żeby doktor mógł kogoś potraktować tak lekko, tak kapryśnie. I tak bezdusznie. Prędzej przyjechałby do Rzeszowa, żeby sprawdzić, co się dzieje, gdyby to ona odrzucała jego telefony.
Po spotkaniu w kawiarni Imka podjęła mężną, jak na siebie, decyzję. Na świeżo ogłoszony  ślub Klementyny i Kuby pojedzie w sierpniu sama! Dotąd, na śluby rzeszowskich koleżanek, zapraszała do pary kogoś z palestry, najchętniej któregoś z nieżonatych kolegów, który dobrze tańczył. Teraz postanowiła niczego nie udawać, nie markować, że się dobrze bawi, że jej weselny partner to kto wie? Może w przyszłości ktoś ważny dla niej? Imka stwierdziła z lekkim zażenowaniem, że lubiła utrzymywać otoczenie w przekonaniu, iż może przebierać w mężczyznach. A kiedy tylko zechce
 i zdecyduje się ostatecznie, będzie w poważnym związku. Ot, tak!
– Jakie to było niepoważne –  myśli, siedząc teraz za kierownicą w sierpniowym upale. – Oszukiwałam się, że to ja nie chcę miłości, a tak naprawdę nie chcieli jej ci wszyscy faceci, na których trafiałam. A przynajmniej nie chcieli jej ze mną.
Irmina jedzie dalej, teraz już przyjemnie pogodzona ze sobą. Przyznała się sobie do słabości. A to jeszcze nie wszystko. Przyzna się Klementynie, że spotkała się z doktorem Piotrem i że ich rozmowy prowadziły do czegoś innego, niż przyjaciółka mogłaby sobie wyobrazić. Za plecami drzemiących 
w upale rodziców, w bagażniku, jedzie z Irminą sukienka w jaskrawoczerwone maki. Ona doda jej odwagi, której tak bardzo teraz potrzebuje. I będzie to inna odwaga niż ta, po którą Imka sięgała na sądowej sali. Ta przybliży ją do czegoś nienazwanego jeszcze i troszkę wstydliwego. Do jej własnego szczęścia…

9 lip 2018

"Powiedz: żegnaj", pomachaj na "do widzenia"



   Lubię zbitki starego z nowym, dlatego to miejsce na Pradze Północ wyjątkowo mi podeszło. Pomnik żołnierzy 1 Dywizji Piechoty im. Kościuszki, odsłonięty w styczniu 1985 roku, to największy pomnik Warszawy (ale czy do rankingu weszły "schody", tego nie wiem).

     Swobodnego wejścia na plac z pomnikiem właściwie już nie ma. Od Wybrzeża Helskiego trzeba się wciskać przez barierkę energochłonną. Z każdej innej strony są ogrodzenia placu budowy nowych apartamentowców. Dlatego trzeba się napawać klimatem lat 80., póki to miejsce jest, bo już w 2011 "stołek" (czyli stołeczna Wyborcza) pisał o tym, że pomnik ma zostać przeniesiony i postawiony blisko mostu świętokrzyskiego. Były protesty, zamiar upadł, ale tak jak jest, też raczej nie zostanie. Całe archaiczne założenie weźmie wtedy w łeb. A teraz - jakie piękne kontrasty!

"Twoja-praga" donosi, że pomnik ma 12 m wysokości i waży 48 ton.


   Upamiętnia on próby pomocy lewobrzeżnej Warszawie w czasie Powstania. Jest, jak to mówi młodzież, prawilny, ale podobno zbyt brzydki, no i stoi na atrakcyjnym dla dewelopera miejscu nad praskim kanałem portowym.

Został ochrzczony "pięć piw poproszę". Autorem rzeźby jest A. Kasten.

Przy wejściu na plac - giga-znicz

Stylowe latarenki. Autorem otoczenia pomnika jest B. Chyliński.

Maszty flagowe na tle nowej zabudowy

Po placu śmigają wąsaci skejci

Wysunięty w stronę ul. Okrzei element założenia, napis 
"Lenino-Warszawa-Berlin" wchodzi między eleganckie nowe bloki.

A u pobliskiego wlotu w ul. Kłopotowskiego też jest coś pięknego, ale jakże innego. Komora celna, zwana też komorą wodną i domem mostowym. Tu płacono za przejazd mostem łyżwowym przez Wisłę. Są archiwalne zdjęcia, na których widać komorę na pustych rozłogach nadrzecznych. Teraz nie tylko zabudowy, ale samej zieleni jest tyle, że z Powiśla nie widać nawet czubków palców żołnierza, który tak dramatycznie sięga w tamtą stronę.

Budynek z 1824-25 r. zaprojektowany przez A. Corazziego.

Tympanon nie zostawia złudzeń: w Wiśle nie rządzi syrena, tylko
sam Posejdon. Są też delfiny i morskie konie :)