19 lip 2011

Człowiek w wieżowcu

Do R. trafiłam z ogłoszenia. Od świtu z gazetą w garści jeździłam po Lublinie, najczęściej po to, żeby usłyszeć, że już wynajęte. R. przez telefon mówił do rzeczy, ale lekko zastanowił mnie jego ton, mieszanina niepewności i rozdrażnienia jednocześnie. Nawet po wizycie na miejscu dzwonki alarmowe w mojej głowie spały, choć powinne mnie przestrzec przed przestąpieniem progu tego mieszkania. Ale z poprzedniego pokoju należało się wynieść jak najszybciej, więc zadziałała narkoza pośpiechu.

Rodzina R. mieszkała na dziesiątym piętrze wieżowca, w dwóch pokojach, trzeci dla podreperowania budżetu domowego udzielając studentom. Przede mną był pan, który płacił za obiady, co mi wielokrotnie powtarzano, chyba po to, żebym zrezygnowała z samodzielnego szperania po kuchni i pozwoliła się karmić za stosowną opłatą. Nie uległam.

R. był malutkim, żylastym człowieczkiem o szczeciniastej czuprynie, która dodawała mu paru centymetrów wzrostu. Pobrużdżona twarz mogłaby być obliczem człowieka w starszym wieku, ale ruchy nerwusa mówiły jasno, że "człowiek ciężko pracuje, a gówno z tego ma. pasą się na człowieka krzywdzie, dziada z człowieka zrobili" i tak dalej w ten deseń. Jednym słowem, R. jako wcielenie klasy robotniczej ma prawo mieć wymęczoną facjatę.

W kontraście do R. wyschniętego jak korzeń mandragory, żona wyglądała, jakby postanowiła nigdy nie dorosnąć. Pucułowata, rumiana twarz pod prostą czarną grzywką, śmiejące się oczy i nastoletnie pomysły. Sympatyczna? Tak, ale nie znaczy to, że gra do twojej bramki. W tym domu bramka jest jedna i wszyscy mają do niej grać. Stoi na niej R.

Dwie córki podzieliły się urodą dokładnie pół na pół. Starsza, osiemnastolatka poszła w matkę, młodsza, gimnazjalistka - na swoje nieszczęście - w zeschłą mandragorę. Jaką rolę może tu grać uroda, okaże się na koniec.

Zajęłam pokój i zaraz okazało się, że jestem za drzwiami do innego świata. Co z tego, że mnie z niego wyłączano, jeśli chciałam czy nie chciałam - musiałam w nim uczestniczyć słysząc i widząc.


Nocny widok z okna mieszkania R.

Oboje R. pracowali w pobliskim zespole szkół mając pieczę nad obiema latoroślami, starszą w technikum  krawieckim i młodszą w gimnazjum, z przeznaczeniem do technikum żywienia w niedalekiej przyszłości. R. co drugą noc w mundurku niczym uczniak przemierzał mroczne korytarze gmachu, pilnując szkolnych pomocy przed nieznanymi rabusiami. Jego figurka nie odstraszyłaby nikogo, ale zdobił ją u pasa pistolet, przyczyna rozkołysanego kroku i przedmiot tęsknoty za dnia, kiedy leżał zamknięty w szafie dyrektora. "noo, żebym ja go mógł poza szkołę wziąć, to ja bym już wiedział, co się komu należy. tej w spożywczaku, co Ance źle resztę wydała, temu tałatajstwu w szkole, wielkie pany nauczyciele. człowiek całe życie pracuje ale się nie wywyższa tak, jak one".

Pani R. zajmowała pozycję stosownie niższą w szkolnej hierarchii, będąc szkolną kucharką. Praca na miejscu dawała nie tylko nieograniczone możliwości kontrolowania poczynań córek, ale przynosiła też dodatkowe profity: dary boże ze stołówki. "wędlin: pasztetowej, czy salcesonu, jak widzi Monika, nie kupujemy. póki, Bogu dzięki, w pracy jeszcze coś do wzięcia jest, jakoś człowiek żyje" - podsumowywał R.

Tak było ze wszystkim: pani R. zabierała głos wówczas, kiedy męża nie było w domu. Gdy był, odpowiadano na jego pytania. Bieżąca ocena wydarzeń, informacje, interpretacje - to wszystko należało do tego, który wiedział coś o życiu i sterował tym statkiem na dziesiątym piętrze wieżowca. Reszta powinna milczeć i słuchać.

Jako prawdziwy mężczyzna R. opierał się schematowi w jednej dziedzinie: brał udział w rodzinnym gotowaniu. Letnią porą w domu pojawiały się truskawki i R. ze słabością w głosie obwieszczał: "dziś robimy kluski z truskawkami". Zagniatanie ciasta należało do żony, następnie R.  zaganiał dzieci do produkcji domowych wstążek. Sam przy tej pracy niczym fakir siadał na piętach na kuchennym taborecie, w scyzoryk składając żylastą posturę. "widzi Monika, jaką my będziemy wyżerkę mieć? a nie chciała Monika  obiadów, niech teraz żałuje".

Poza lubelskim, drugi biegun ich życia był w Zemborzycach. Stamtąd przypłynęli na fali awansu społecznego, tam zostawili rodziców. Co słychać w Zemborzycach, było ważne, bo mogło wpłynąć na spadki. Jeśli cała rodzina nie jechała do Zemborzyc na sobotę, jechały tam same dziewczyny, zaopatrzone przez ojca w napomnienia i rady: "jak dziadek leżą pijane, to idźcie do ciotki. jak babka pieniądze dadzą, bierzcie. weźcie ziemniaków i cebuli. pietruszki też, jak dziadek wytratowali to u ciotki rośnie, do niej pójdziecie" itd.
Po powrocie R. domagał się składania relacji, kto gdzie siedział/leżał, które było pijane i co o pieniądzach mówiono.

Jako dostarczyciel dochodu do domowego budżetu byłam przez R. "uważana". Ale nawet pieniądze nie były tym, co miałam ja, a czego on nawet wygrywając w totka nie mógł posiąść.
"Cicho mi być! Monika się u-czy" rozlegało się za drzwiami w porze sesji zimowej i letniej. Całe jego nabożeństwo do zaklętej dziedziny życia kryło się w tym, jak wypowiadał słowa "u-czy się", "na-uka". R. nienawidził nauczycieli, kadry kierowniczej, polityków, ale tę jedną wyższość nad sobą uznawał: wykształcenie. Kiedy wsuwał głowę do pokoju, żeby obwieścić jakiś exodus do Zemborzyc, albo zapytać, czy łazienka potrzebna, oko ślizgało się po stertach książek i pod ich adresem mruczał: "jeziu, jeziu, ile tego".

Im bardziej R. wymuszał na haremie pobożny stosunek do mojego zajęcia, tym bardziej niechęć haremu rosła. Dla dziewcząt byłam świadkiem ich poniżenia, choć czy były tego świadome, wątpię. Żona bez wstrętu pełniła narzuconą sobie rolę i czasem dobrotliwie kpiła sobie z moich braków w wykształceniu kucharskim, bez którego - w jej oczach- kobietą się nie jest. Abym takie nici sympatii i antypatii mogła wyczuć w powietrzu, rozprzężenie musiało być bardzo duże, a R. poza domem. Kiedy wracał R., w trzech parach oczu był strach, maskowany  tym, co akurat należało pod dyktando R. pokazywać.

R. nie pił i nie bił. Posłuch utrzymywał kontrolą i dbaniem o to, żeby powierzony mu zespół kobiet widział świat takim, jakim on go pokazał. W tym świecie mogły sobie radzić tylko dzięki temu, że całość ogarniał R. Wieczory rodzina spędzała przed telewizorem. R. zasiadał na fotelu z wysokim oparciem, nogami obejmując telewizor, stojący na szafce RTV. Żeńska część publiczności siedziała pod ścianami, czekając, aż mąż i ojciec obejrzy minutową sekwencję, po czym odwróci głowę i powie, co widac i jak należy to rozumieć. Takiemu rozbiorowi podlegały dzienniki telewizyjne, filmy, seriale i zawody sportowe. R. ulubił sobie narciarskie skoki, zawodnicy bowiem "widzi, jacy niscy są, a do czego w życiu doszli? nie to co człowiek, całe życie pracuje, a gówno ma z tego". "Ha! Ra! Da! Co za skok!!! Widziałyście? Co za skok!!! Nie widziałyście, ale wam zaraz opowiem". Na najciekawsze punkty programu dziewczyny były zapraszane do salonu niezależnie od tego, czy odrabiały lekcje, czy robiły coś innego, ważnego dla siebie. "Anka, Agnieszka! Nie oglądacie? My tu się z matką śmiejemy, a wy co?" Wywołane porzucały swoje zajęcia, żeby dołączyć do widowni.

Pokój dziewczyn przylegał do mojego. Żadne rozmowy nastolatek, żadne szepty nie były w nim przewidziane. Ojciec wchodził do niego bez pukania, żeby sprawdzić, czy lekcje odrobione, co się wyrabia, albo żeby obwieścić, co należy robić. Po moim wprowadzeniu się na drzwiach pojawiła się kartka "Proszę pukać", ale rozumiało się, że jest skierowana do mnie. R. nawet na moment nie wziął tego apelu do siebie.

Kilka razy, najczęściej, kiedy dochodziło do płacenia za wynajem pokoju, R. dawał upust żalowi do niesprawiedliwego świata. "Monika u-czy się, to Monika powie, czemu one z człowieka durniów robią? W telewizji takie najmądrzejsze, to czemu człowiek ledwo koniec z końcem wiąże? " Czasem radził się, czy Ankę posyłać na kucharkę, czy lepiej będzie, jak Agnieszkę - dać na szwaczkę.

Codzienny rytm życia na dziesiątym piętrze nie wskazywał na to, że wkrótce coś się zawali. Jakaś dyskoteka szkolna, jakiś bal andrzejkowy, przeszły mi mimo uszu. Bomba wybuchła po balu, kiedy Anka wróciła zapłakana, a w domu zapanował nastrój grozy. Kilka godzin później z dyżuru wrócił R. Struchlałe dziewczyny siedziały zamknięte w pokoju. R. nakazał starszej wyjść do kuchni, sam zasiadł nad Anką. "Teraz ojcu wszystko powiesz, komu dupy dawałaś. Nie mów, że nie, widziałem, jak za rękę szliście. Zachciało ci się, gówniaro, dyskotek w szkole, zachcialo się dupy dawać. Żeby to Agnieszka, osiemnaście lat ma, ładna dziewczyna, ojciec by zrozumiał. Ale ona starsza karna jest, a ty, gówniaro zachciałaś dupy dawać?"

Przesłuchanie trwało długo w noc. R. chciał ze szczegółami wiedzieć, na co Anka pozwoliła chłopakowi i sobie. Nie krył, że nie spodziewał się tego po brzydszej córce, w dodatku gimnazjalistce.

Po koszmarnej nocy zaczęłam szukać innego mieszkania. Bez powodzenia. Sytuacja rozwiązała się sama, niedługo po złapaniu winowajczyni na trzymaniu się za rękę z kolegą z klasy.

Pod koniec roku akademickiego pojechałam pod Zamość. Po powrocie zastałam sytuację niesłychaną. W opustoszałym mieszkaniu nie było nikogo, po południu zjawił się R. i od razu zapukał do moich drzwi. Pierwszy raz zobaczyłam tą pobrużdżoną twarz spuchniętą z przepicia. "widzi Monika, żonka się spakowała i, wielka pani, z dziewczynami do babki uciekła. jakoś damy sobie radę, będzie Monika gotować dla mnie, to komornego nie będę pobierał" - oświadczył R. i wyszedł z mieszkania.

Zaczęłam się pakować i po kilku godzinach byłam gotowa na ucieczkę. W trakcie usłyszałam drapanie w drzwi. Przez wizjer zobaczyłam R. chwiejącego się na nogach, dźgającego kluczem w drzwi w próbie nieskoordynowanego trafienia w zamek. Zanim skończyłam składać rzeczy, R. leżał już na wycieraczce z kluczem w jednej, a saszetką w drugiej ręce. Spał.

Zadzwoniłam po pomoc do koleżanki. D. przyszła z mężem, dochodzeniowcem z lubelskiej policji. Otworzyłam im drzwi wejściowe i we trójkę wnieśliśmy bezwładne ciało, składając je na podłodze w korytarzu. W kilku turach znieśliśmy moje rzeczy do windy i taksówką pojechaliśmy do D.

Po pewnym czasie zadzwoniłam do państwa R. z nadzieją odzyskania części "komornego", które zapłaciłam na krótko przed ucieczką na początku miesiąca. Odebrała żona R. Powiedziała mi, że sama jestem sobie winna, wyprowadzając się tak nagle, bez powodu.

Okazało się, że wróciła, żeby grać znów do właściwej bramki.

17 lip 2011

Miasteczko z barokową kolegiatą

Walczącego z problemem alkoholowym Łukasza odwiedza Staszek. Chce namówić go na napisanie scenariusza i podratowanie tym samym przepijanego stale budżetu domowego. Łukasz naprędce wymyśla historię.

"Mam - łapie Staszka za rękę - słowo honoru, mam. Będzie tak. Zjawiam się w czasie urlopu na Suwalszczyźnie, w małym miasteczku, byłem tam pięć lat temu. Spływy, żeremia bobrowe, cuda, jeziora, ryby, grzyby, wschody i zachody slońca. Znam to z przeszłości. Zabytki nie restaurowane. Podjazd kamery na barokową kolegiatę i już jadłodajnia. Siadam. I pytanie o dziewczynę, tak osiemnaście, dziewiętnaście lat. Kelnerka. Podawała mi. Anka. Lniane włosy do pasa. Metr siedemdziesiąt, regularne rysy, świeża, pyszna. I od słowa do indagnacji. Że dojeżdża do pracy znad Wigier. Lato, zima. Zauważyłem, że gdy uśmiecha się, błyszczy jej z przodu złoty ząb, trójka. Spostrzegła moje zdziwienie. Zmieszała się i: "Koń mi w polu wybił. Ruszył łbem". Ja: "Czemu się pani nie uczy?" "Ojciec nie pozwala, bo trzeba zostać na wsi. Ale będę przyjeżdżać na wieczorowe". Uśmiecha się. "Niech pani nie obcina włosów. Napiszę do pani". Pożegnałem ją, żałując, że nie mam aparatu, żeby zrobić jakiś fotoreportaż. Pamiętam, zdziwiła mnie jej odpowiedź: "Nie mogę mieć takich włosów. Muszę je obciąć. Na krótko. Na bardzo krótko".
Teraz więc po roku, siedząc przy stoliku w tej samej jadłodajni, pytam tę, która staje obok. "Co proszę?" "Czy pracuje tu jeszcze panna Anka?"...
- No dobrze, zrób coś z tego - przerywa Staszek.
Łukasz milczy. Znów ma spojrzenie zbitego psa, ociera twarz równie zmiętą jak chustka. Sięga po następną kolejkę. Wreszcie:
- Słuchaj, to ważne, ojciec tej dziewczyny ją katował, były kapo z Oświęcimia..."

Jadłodajnia była w obecnym sklepie u braci Żytkowskich
To wyjątek z książki "Za tyle pięknych dni" Joanny Iwaszkiewicz. Miasteczko z barokową kolegiatą, z położoną blisko niej jadłodajnią ani chybi musi być Sejnami. Lubię tak myśleć, choć przeczy temu fakt, że dziewczyna znad Wigier raczej w Suwałkach szukałaby pracy, niż w Sejnach. Ale ślad w literaturze lokalny jest. Miłe.