7 maj 2011

Pijanych i dzieci Pan Bóg ochrania

To był drugi z kolei podobny wyjazd. Miejscowi działacze kultury zadzierzgnęli w poprzednich latach na tyle mocne więzi z kolegami z Litwy, że jak w dym można było jechać do tego kraju, świeżo odzyskałego niepodległość (wyjazd o rok wcześniejszy był wyjazdem do kraju dopiero ODZYSKUJĄCEGO niepodległość i zakończył się tak nieprawdopodobnie, że dziś nie dowierzam swoim wspomnieniom i muszę je skonfrontować z kimś z uczestników ówcześnie dorosłych, zanim je tu opiszę).

Ten wyjazd był moim drugim pobytem na Litwie. Od początku chybiony, bo z koleżanką byłyśmy najstarszymi spośród uczestników, w dodatku nie należałyśmy do zespołu teatralnego, z którego pochodzili wszyscy wyjeżdżający. Co miałyśmy tam robić, same nie wiedziałyśmy, a stan nastoletniej "kozowatości" wydatnie nam w tym pomagał. Ni dzieci, ni kobiety, ni z teatrzyku, ni z kółka plastycznego - nie wiadomo co i kto.

Celem naszej transgranicznej wyprawy był obóz w Girulai pod Kłajpedą, wielki leśny nadmorski kemping z drewnianymi domkami na rozległym terenie. Nadmorskość obozu podkreślała jego nazwa: "Żuvedra", po litewsku - rybitwa. Na miejscu okazało się, że miejsce to nosi znamię dopiero co odrzuconego przez Litwę statusu jednej z republik ZSRR. Obóz, który dziś byłby zwykłym kempingiem, wtedy rozmieszczeniem budynków musiał kojarzyć się z legendarnym radzieckim "Artkiem". Wyjaśnienie dla urodzonych później: "Artek" był letnim obozem dziecięcym dla pionierów (harcerzy ZSRR), opiewanym w podręcznikach do języka rosyjskiego i w obowiązkowo prenumerowanych w podstawówce radzieckich pisemkach dziecięcych "Murziłka" i "Wiesiołyje kartinki".
W tychże periodykach rozkosze czekające dzieci z bratnich krajów podczas wakacji w  "Artku" symbolizowały często akwarelowe ilustracje, przedstawiające wianuszek stylizowanych postaci dziecięcych trzymających się za rączki i tańczących w kółku. Były tam dzieci żółte i czarne. Dopiero dziś rozumiem, że np. Murzynkowie symbolizowali wypoczywające w "Artku" dzieci z Kuby i socjalistycznych reżimów Afryki, a nie w ogóle Murzynów z całego świata. Wstyd się przyznać, ale jako dziecko sądziłam, że nasz ustrój polityczny obejmuje cały glob, a co za tym idzie - w krymskim "Artku" bawią się dzieci ze wszystkich krajów świata.

Tak czy siak, "Żuvedra" była rozplanowana na obraz i podobieństwo "Artka". W centrum zbiorowiska leśnych domków był wielki budynek z salą widowiskową na 200 osób, gdzie liczni uczestnicy kolonii mogli sobie nawzajem urządzać występy i pokazy tego, co kto umiał. Za naszym pobytem było równie "mieżdunarodno" i integrująco. Teatralna grupa, z którą przyjechałyśmy przygotowała rodzaj półspektaklowego pokazu z kilkoma piosenkami (my też musiałyśmy się ich uczyć. Do dziś nie wiem dlaczego, były to dwa smętne szlagiery z musicali, m. in. "miałem myśli własne, ktoś stwierdził, że zbyt ciasne, co mam robić, bez myśli jak żyć? bez myśli jak żyć..." Ostatecznie pokaz oglądałyśmy z widowni). Grupa z Ukrainy np. przygotowała jakieś pląsy i do dziś mam przed oczami, jak para wychowawców kolonijnych, drobna kobieta i równie niewielki mężczyzna tańczą na środku sali niewiarygodnego wprost "kazaczoka" z podskokami, szpagatami i klepaniem się po udach. Oboje ubrani byli w stylonowe dresy, przy czym ona była w profesjonalnych sandałkach do tańca towarzyskiego, szytych na miarę.

Domki, w jakich mieszkaliśmy. Źródło: "zuvedra-giriulai.lt"
 Żywot nasz w obozie nie był łatwy, byłyśmy z kilku względów na cenzurowanym, o powodach zamilczę. W ramach wymuszenia na nas integracji z młodszymi uczestnikami wyjazdu dostawałyśmy czasem zadanie pilnowania kilkuletniej dzieciarni. Nastrój w związku z tym i w ogóle, w związku z niedopasowaniem naszym do otoczenia oraz otoczenia do nas, miałyśmy grobowy.

Trzeba zdać sobie sprawę z tego, jak wyglądała Litwa w tym czasie (w roku - chyba - 1990). W świeżo uwolnionej republice ceny wszystkiego były powalająco niskie, ale półki puste. Dzieci z Polski chciały wydawać przywiezione złotówki, ale nie bardzo miały na co. Pamiętam wyprawy do cukierni w Girulai, gdzie kajtki nabywały całe ogromne torty z przybraniami i wracając lasem rwały je rękoma i pożerały, obrzucając się resztkami po najedzeniu. Jedyna knajpa, która choć trochę przypominała dzisiejsze fastfood'y była oddalona o 8 km spaceru plażą. Była tam jakaś pizza, pizzy nieprzypominająca, główne danie to był pieczony kurczak. Do picia żadnych coli itp. a jedynie sok z granatów w kartonikach, które wtedy jeszcze i u nas były novum.

Tak jak i u nas, co dziś wydaje się nieprawdopodobne, nikt chyba nie bawił się w przestrzeganie prawa. Biznesmeni-aferzyści, przemyt, nielegalny handel, ex-bezpieczniacy - to wszystko toczyło się prawie zupełnie jawnie, tak w Polsce jak i na Litwie. Po czasach zamordyzmu postkomunistyczna "morda" kłapała jak szalona, ciesząc się tym, że może wykonywać ruchy, jakie tylko sobie zechce. Tym my, jako jeszcze dzieci, dojrzewaliśmy i nasiąkaliśmy (dodam, że na podobnych koloniach rok wcześniej w hotelu natknęliśmy się na ludzi z Sejn, którzy byli tam w sprawach transakcji papierosowych i nikt absolutnie nie widział w tym nic zdrożnego. Tamte czasy wołają wprost o opisanie i  badania socjologiczne, ale kto się tym zajmie?)

Jak to na podobnych wyjazdach kolonijnych bywa, dorośli niezbyt starali się trzymać przed nami w tajemnicy wieczorne popijawy, ale też i różne smaczki z otaczającej nas rzeczywistości. Tak było z opowieściami litewskich opiekunów o grasującej w Kłajpedzie i okolicach mafii. Nie szło tu o prosty handel papierosami, czy wódką, tylko o rekiet, regularną mafię, porachunki, ofiary w ludziach, itp. Nikt nas jednak wprost nie uświadamiał, czego należy się wystrzegać podczas tych wakacji. Może z koleżanką łatwiej niż młodsi od nas wyłapywałyśmy kawałki "sensacyjek" z rozmów opiekunów na stołówce, czy podczas morskich kąpieli. Pamiętam jakieś odniesienia do mafii odeskiej, strasznej, rządzącej wszystkim i wszystkimi.

Tutaj mieszkali nasi opiekunowie. Źródło: "zuvedra-girulai.lt"
Po niecałych dwóch tygodniach "męki" i liczenia przez nas obie dni pozostałych do wyjazdu, termin powrotu do Sejn był już bliski. Na pożegnanie zapadła decyzja o wspólnej polsko-litewskiej dyskotece w sali widowiskowej "Żuvedry". Choć już zostałyśmy "złamane" i drogą różnych perswazji nakłonione do integracji z dzieciarnią, to perspektywa rychłego powrotu do domu na nowo wzbudziła w nas ducha nastoletniej przekory i ani nam w głowach było pląsać z kajtkami w rytm ówczesnych hitów. Wystroiwszy się jak na piętnastolatki przystało, wyruszyłyśmy z domku w letni wieczór, aby popatrzeć, jak się maluchy bawią. Było po zmroku, wielka sala oświetlona disco-kulami była wypełniona dziecięcym mrowiem. Część naprawdę tańczyła, co młodsi, jak to na dziecięcych dyskotekach, ganiali się w kota i szarpali dziewczynki za kucyki. Chciałyśmy zaznaczyć, jak bardzo nie bierzemy w tej dziecinadzie udziału. Podkreśliłyśmy nasz dystans, siadając na brzegu wysokiej sceny i spuszczając nogi w rozświetloną laserami ciemność.

Nie wiem, jak długo z tej pozycji przypatrywałyśmy się falującemu morzu główek, komentując sobie nawzajem do ucha, kiedy po lewej otworzyły się drzwi wejściowe do sali i do środka weszło kilku mężczyzn. Najniższy z nich był TYM. Pamiętam pobłażliwy wyraz jego twarzy, kolorową koszulę, białe spodnie z zakładkami i ręce w kieszeniach, wsunięte tam ruchem gospodarza, który przyszedł sprawdzić jak się bawią jego upierdliwi, ale w sumie mili goście. Wyżsi mieli obojętne wyrazy twarzy, muskularne ramiona i czujny wzrok. Ustawiali się w rodzaj osłony przed NIM. Cała grupa z pobłażaniem rozglądała się po tej niby-szkolnej zabawie dzieci z bratnich krajów.

Wtedy wzrok najniższego spoczął na nas, siedzących na podwyższeniu nastolatach z wytuszowanymi rzęsami, w dżinsowych miniówkach. Wydaje mi się, że nic nie powiedział, nawet nie skinął w naszym kierunku ruchem brody. Dwóch spośród ochroniarzy oderwalo się od szpicy i rozgarniając morze dzieci parło w naszym kierunku. Milczałyśmy. Ja zupełnie nie uświadamiałam sobie dokąd i po co oni idą, nie wiązałam tego w żaden sposób ze sobą, z nami. Kiedy byli kilka metrów od nas,  w ręce jednego pojawił się nóż. Nie wiadomo jak, nie wiadomo kiedy, przed nimi w tłumie dziatwy stanął nasz opiekun kolonijny. Hamował, odwracał uwagę, prosił. Pamiętam słowa: "eta tolko rebionki".

Na mnie i koleżankę spłynął nagły dar pojmowania grozy sytuacji. Zeskoczyłyśmy ze sceny i nie oglądając się na nic pobiegłyśmy w świetle obozowych latarni do naszego domku. Niewiele mówiłyśmy, wskoczyłyśmy z bijącymi sercami do łóżek, ale sen nie przychodził. Opiekun, któremu za złe miałyśmy wcześniejsze próby zaangażowania nas w obozowe zajęcia, nagle wydał się jednak kimś w rodzaju zbawcy. Pamiętam szept koleżanki w ciemnościach: "mogłyśmy teraz leżeć w krzakach, zgwałcone, z poderżniętymi gardłami". Po powrocie nie rozmawiałyśmy o tym za wiele, może opowiedziałyśmy kilku znajomym tonem sensacji, pewnie przyjętej z niedowierzaniem. Z opiekunem i innymi dorosłymi uczestnikami wyjazdu nie rozmawiałam o tym nigdy. Nad całym zdarzeniem i wszystkimi przykrymi zdarzeniami tych dwóch tygodni jakby narosła jakaś bańka traumy i zapomnienia jednocześnie. I do dziś nie wiem, ile brakowało, żebym leżała w krzakach nadmorskiego portu w postsowieckim kraiku.