23 wrz 2012

Dyktatura dzieciństwa

 W odpowiedzi przeciwnikom Mikołejki, niekoniecznie na temat

Na pogrzebie znanego i szanowanego nauczyciela kościół był pełen. Kilka osób, może „niekościelnych”, albo tylko ciekawych tego, co o zmarłym będzie się mówiło, stało w otwartych wrotach i na schodach przed nimi. Przyszła z wnuczętami znana mi z widzenia pani. Kilkulatki – chłopiec i dziewczynka – przyjechały na „jeździkach”, różowym i niebieskim. Oba jeździdła były zaopatrzone w klaksony zgrzytliwie grające azjatyckie hity. W obstawie była jeszcze jedna pani, może ciocia, albo sąsiadka wzięta do pomocy przy dzieciach. Panie stanęły na skraju przykościelnego placu, być może z założeniem, że dźwięki z „jeździków” będą docierać do kościelnych drzwi i przeszkadzać uczestnikom pogrzebu. I to było wszystko: ubrane na ciemno kobiety przysłuchiwały się pogrzebowej mszy, dolatującej z głośników, dzieci ubrane w róż i jasny błękit siedziały grzecznie na swoich pojazdach, czasem tylko naciskając na klaksony.

A ja wpatrując się w nie odleciałam daleko. Kiedy byłam w ich wieku, koleżanki mojej ponad siedemdziesięcioletniej babki zaczęły wymierać. Babcia, choć zamieszkiwała mały drewniany domek na skraju miasteczka, mając na podorędziu sad, kurnik i chlewik już bez świń, nie była wiejską babuleńką. Była wdową po przedwojennym rzemieślniku. Wysoka, szerokobiodra i postawna, nosiła się z pańska. W kościele lub na pogrzebie występowała w wełnianych lub elanowych kostiumach, satynowej lub muślinowej chustce w dyskretne wzory, nałożonej na głowę i zawiązanej pod brodą. Siwe włosy spinała w węzełek, podtrzymywany srebrną klamrą. Wizerunku dopełniała czarna torebka o sztywnych ściankach i krótkiej rączce, zawieszona w zgięciu łokcia oraz eleganckie, czarne zamszowe pantofle.
Z taką babcią trudno było dyskutować. Nie krzyczała w zdenerwowaniu, dezaprobatę okazywała mrożąc wzrokiem i zimnym tonem szydząc z winowajcy.

Kiedy odumarła ją pierwsza z przyjaciółek, mogłam mieć cztery, pięć lat. Babcia wystroiła mnie w wełniany sarafan do białego golfa i przewiesiwszy sobie przez łokieć rączkę długiej czarnej parasolki ujęła mnie za rękę. Nie poszłyśmy daleko, zmarła mieszkała na tej samej ulicy, w innym drewnianym domku, ale dla moich czteroletnich nóg była to prawdziwa wyprawa. Największym przeżyciem było przejście przez furtkę w drewnianym płocie i zagłębienie się w piwoniowy las ogródka. Pierwszy raz miałam odwiedzić tych sąsiadów i zobaczyć ich dom w środku!

Od furtki czuć było niecodzienną atmosferę. O ganek z kolorowymi szybkami stały oparte dwie chorągwie w kolorze denaturatu (fascynujący płyn, a zwłaszcza czaszka na etykiecie). Na zarośniętym trawą podwórzu kilkoro ludzi w czarnych ubraniach. Ciemna sionka, zapach starej szafy i jakieś progi, czyhające na moje stopy. Wreszcie weszłyśmy do środka, mijając kuchnię z kaflowym piecem i drewnianą ławą, na której stało wiadro wody przyniesionej ze studni. W salonie pod ścianami siedziały koleżanki zmarłej i zarazem znajome mojej babci. W ciemnych garsonkach z przedwojennymi broszami w klapach, kiwały głowami, wpatrując się w środek pokoju. „Wieeeczny odpoczynek racz jej dać panie, a światłość wiekuista niechaj jej świeci” - szemrał chór głosów. Palce skubały brunatne paciorki ukrytych w rękawach prawiecznych różańców. Na środku pokoju stał - z mojej perspektywy - wysokonogi stół, na nim trumna, z jej brzegu w girlandzie koronek wystawały czubki trzewików.
Babcia i stare kobiety skinęły sobie głowami z godnością. Kilka z siedzących najbliżej drzwi odpowiedziało na moje „dzień dobry” i zagadało do mnie z powagą, bez zbędnego szczebiotania. „Przyszłaś z babcią? Będziesz się modliła za panią?” - pogadywały półgłosem, zadowolone z mojego milczącego potakiwania. „Teraz klękniemy” - zapowiedziała surowo babka i trzymając się za ręce opadłyśmy kolanami na wyszorowane belki podłogi.

Przez całą dalszą część ceremonii, od przyjścia księdza po zamknięcie trumny i pieszy marsz na cmentarz, babcia przeprowadziła mnie, szeptem mówiąc, co w następnej kolejności będziemy robić. Głos babki wprowadzał mnie w misteria obyczaju, abym w przyszłości sama potrafiła znaleźć się w podobnych okolicznościach. Czułam wyraźnie, że to nie świat jest dla mnie, a ja jestem dla świata. Jestem jego częścią i mam obowiązek poznać rządzące nim reguły, a ich znajomość ułatwi mi życie tak, jak dobrze wyważone sztućce ułatwiają jedzenie. Czułam, że jest czas na żałobę i czas na taniec, a moje zadanie to umieć odróżnić je, smucić się w pierwszym i brykać jak koza, gdy nastanie drugi.

Może dla bliźniąt na „jeździkach” jest za wcześnie, żeby w pełni uczestniczyć w pogrzebie? A może zaraz będzie na to za późno? Może utrzymywane siłą w swoim świecie różu, błękitu i chińskich pozytywek będą myślały, że ani śmierć, ani żałoba ich nie dotyczy? Może przesadzam, nie wiem. Czuję tylko, że żyję w czasach dyktatury dzieciństwa, kiedy to nie dzieci od początku swojego życia muszą się uczyć otaczającego ich świata dorosłych, tylko świat dorosłych dostosowuje się do nich, jakby starsi razem z młodszymi chcieli przeżyć swoje dzieciństwo jeszcze raz. Nie żałuję współczesnym dzieciom produkowanych specjalnie dla nich mebelków, naczyń, ubranek, zabawek, plastikowych rowerów, grających książeczek, ale chyba im tego wszystkiego trochę współczuję.
Mam mieszane uczucia, kiedy widzę dzieci od zerówki po gimnazjum odwożone pod próg szkoły, choć mieszkają o pół kilometra od niej. Sama maszerowałam do szkoły ponad kilometr, lub na skróty: przez cmentarz, bagienne łąki, kilka ulic i skrzyżowań, zimą w sięgających po pas zaspach. Brałam udział w bójkach z rówieśnikami, byłam w drodze zaczepiana przez pijaków i podejrzanie uśmiechniętych „wujków”. O większości z tych przygód moi rodzice nigdy się nie dowiedzieli.
Robi mi się trochę strasznie, kiedy pomyślę, jaki ciężar składamy na barki dzieci. Nie tylko nie dostają one wskazówek, jak żyć, ale jeszcze muszą dorosłym służyć za przewodników w niedojrzałym świecie. Może zresztą ta nowa jakość choć inna, wcale nie jest gorsza, a ja nic nie wiem o wychowaniu dzieci, bo ich zwyczajnie nie mam. Oby tak było.