6 gru 2017

Andrzej Tobis, Poezja A-Z



   Najsampierw chwała niech będzie internetowi, dzięki któremu spotykają się kolekcjonerzy najdziwniejszych rzeczy i zdarzeń. Chwała!

  Spieszę donieść, że w listopadzie miała miejsce premiera albumu-tomu "Poezja A-Z/A-Z Poetry" Andrzeja Tobisa, malarza, fotografa i wykładowcy Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach. Publikacja Ośrodka Kultury i Sztuki we Wrocławiu to przystanek w trwającym od 2006 roku projekcie, w formie gablot pokazywanym na wystawach indywidualnych artysty, ale też zbiorowych w Polsce i innych krajach Europy. Punktem wyjścia dla projektu (jak można przeczytać w tomie) był wydany w 1954 roku enerdowski Ilustrowany słownik niemiecko-polski. Idący jego tropem tom A-Z to zbiór ponad stu osiemdziesięciu fotografii ilustrujących dawne słownikowe hasła, podane w językach niemieckim, polskim i dodatkowo angielskim. Tyle gwoli suchego opisu.

 Słownikowe ilustracje  stanowią fantastyczny (nie tylko, że świetny, ale rzeczywiście mający w sobie wiele z magii i poezji) zapis podróży po Polsce. Raczej tej zadniej, od strony śmietnika, pustki i zapłocia, co w oczywisty sposób budzi mój entuzjazm i poczucie wspólnoty z zamysłem autora. Niech dowodem będzie jedno ze zdjęć z mojego zbioru, które oddaje, mam nadzieję, ducha "Poezji A-Z" i świadczy o moich podobnych z nim skłonnościach.

Jezioro. Dawna baza Okręgowej Stacji Transportu
Wiejskiego w Sejnach
  Kolekcja A-Z ma to do siebie, że stawia na głowie klasyczne podejście do słownikowych haseł. Jaki jest koń, to widzi każdy. Czy koniem będzie też dzieło aspirujące do konia, np. jego wizerunek, popegeerowski fresk na ścianie stajni? Otóż tak. Bo lwia część słownika zbudowana jest nie z konkretów, a z czegoś więcej - ze wspomnianych aspiracji, marzeń
 i ludzkiego pragnienia udokumentowania rzeczywistości przy pomocy dostępnych materiałów i wiedzy. Autor często wyłapuje je na styku natury i kultury, czyli tam, gdzie dzieje się najwięcej ciekawego, np. naturalna wilgoć tworzy nową jakość, pożerając przydrożne "hasiory", wyroby przemysłu metalurgicznego, przechrzczone spawarką
 w ważne dla ich autorów symbole.

  Andrzej Tobis zdaje się być czujny i czuły na wypatrywanie tych mniej lub bardziej mimowolnych asamblaży, których wokół nas nie brakuje. Sumą jego projektu jest więc portret Polski B i kiczu, od jakiegoś czasu badanego i analizowanego, nie zawsze
z naukowym obiektywizmem, o sympatii nie wspominając. Nie wiadomo właściwie, dlaczego. "Sztuka zaczyna się w chwili, gdy człowiek nie tworzy w celu użytkowym, co zdarza się zwierzętom, lecz z myślą przestawienia lub wyrażenia czegoś" - stwierdził Rene Huyghe. Polski człowiek z Lascaux z jego spawarką lub farbami olejnymi ma w projekcie A-Z należne sobie miejsce, a nawet wychodzi na pierwszy plan. Nie przysłania jednak figlarnych relacji między ilustracjami, słownikowymi hasłami w języku niemieckim, a ich tłumaczeniem na polski
i angielski. 

Za egzemplarz "Poezji A-Z. A-Z Poetry" dziękuję Autorowi oraz Ośrodkowi Kultury i Sztuki we Wrocławiu.


1 lis 2017

Anna Cieplak, Lata powyżej zera. Recenzja





  Pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałam słowo „gratis”. Jedna z pierwszych sejneńskich jaskółek wolnego rynku, pan Rondlewski w siatkowym podkoszulku, lekarskiej bluzie i furażerce na głowie nagradzał za zakup pięciu gałek lodów dodatkową szóstą. Jak świeżo to słowo obijało się w mózgu, jeszcze niećwiczonym na okoliczność odruchu Pawłowa przez wolny rynek! I wcześniejsze „stereo”: słowo-festysz, kojarzące się ze sztuczną inteligencją, używane w czasach, kiedy kosmos w telewizyjnych teledyskach produkowali ze srebrnego pazłotka. 

  Każdy ma swoje słowa-klucze, nazwy zespołów odsyłające do dziecięctwa, czasów, kiedy świat zmieniając się dorastał razem z nami. Pewne pokolenia miały swoje „serwus” (widzę strzaskanego na blond Łomnickiego, jak wymawia to słowo), inne – „cześć”, „joł” i „siemkę”.
Ma je też Anna Cieplak, prowadząca nas od punktu do punktu po ścieżce swojego dorastania, zaczynając od roku 2001. Są tu Paktofonika, Mr. President, smerfne hity, nazwy supermarketów i swojska „Klaudyna” na szyldzie osiedlowego zakładu fryzjerskiego. Są nadzieje, marzenia i przywidzenia nastolatki, zanurzonej (kto z nas nie jest?) w nurcie to popkultury, to undergroundu, poszukującej stylu, w którym da się w tym nurcie unosić. Dla pokolenia Anny Cieplak to lektura obowiązkowa, dobra do porównań: czy moje własne dzieciństwo i młodość przypominają to w śląskim Będzinie? Dla starszych i młodszych to wgląd w generację, która przeszła od kaset audio do płyt CD, a od nich do empetrójek. 

   Stało się to szybko, tak, jak szybko mijają mody i dorastanie bohaterki. Od tej podróży aż kręci się w głowie i wielka szkoda, że na dłużej nie zatrzymujemy się na przystankach „rodzina”, „sąsiedzi”, czy „dalsze otoczenie”. Wbrew temu, na co stawiają promotorzy tej powieści, to właśnie jest jej największą siłą.  Chętnie przedłużyłabym jej czytanie o dodatkowe dwieście stron tej śląskiej, prowincjonalnej obyczajówki. Oglądania Polski od tej strony nigdy nie mam dość. I ze względu na nią przewrotnie polecam ją tym, którzy pokolenia 2000 niespecjalnie są ciekawi.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Znak

18 lip 2017

Białoruś cz. III


    W Wolnej stoi unicki brat bliźniak sejneńskiego kościoła, podobno najpiękniejsza świątynia w stylu baroku wileńskiego na terytorium Białorusi. Wzniesiony razem z klasztorem dla bazylianów, został przejęty przez Cerkiew Prawosławną i taką funkcję do dziś pełni.

Barok falujący

Bramka wejściowa. Kurzącym na teren świątyni wejść się zabrania

Barok wileński

Na przykościelnym cmentarzu grób duchownego (raczej
księdza unickiego, bazylianina, niż popa)

Bramka wyjściowa z cerkiewnego terenu
w stronę wsi
Nad wsią górował taki tandem (drzemią i...bronią :) )

Bo w ogóle w Białorusi jest tak


W dalszej drodze
            
  W Połoneczce wszyscy karnie poszli oglądać drewniany kościół św. Jerzego, a ja, jak nie ja, zdradziłam  drewno na rzecz widoku, który mignął za oknem busa. Wyskoczyłam pod kościołem, zawołałam: nie odjeżdżajcie beze mnie i wykonałam sprint życia w kierunku obiektu w przydrożnych krzakociach, oddalonego o dobre ...set metrów. Potem się okazało, że niepotrzebnie, bo z kościoła wszyscy spacerem przyszli oglądać to samo, co ja.

   Połoneczka nad rzeką Żmiejką to w XVIII wieku jedno z ważniejszych centrów kulturalnego życia w Wielkim Księstwie Litewskim pod zaborami. Wtedy, lecz nie wiadomo dokładnie, kiedy powstał pałac Radziwiłłów herbu Trąby, zaprojektowany przez włoskiego architekta zainspirowanego jednym z pałaców nad jeziorem Como. Radziwiłłowie zgromadzili w swojej siedzibie olbrzymią bibliotekę, zbiory sztuki,  gościli w niej najważniejszych twórców swoich czasów, poczynając od poety romantycznego Władysława Syrokomli, który opisał Połoneczkę w "Wędrówkach z roku 1853". "Słownik geograficzny Królestwa Polskiego" mówi, że wieś ma "wspaniałą rezydencyą, otoczoną pięknym ogrodem", gdzie się "ześrodkowywało życie obywatelskie kilku województw i niektóre festyny stały się legendowemi".  Jak to ujął rosyjski dramaturg Denis Fonwizin, "w Połoneczce obiad minął na srebrze". Pałac został też uwieczniony przez Napoleona Ordę wraz z parkiem i rzędami strzelistych topoli.
  Jednak co było, to było. Zobaczmy, co jest. Pałac miał w 2016 roku prywatnego właściciela i kartkę na drzwiach "na sprzedaż" z numerem telefonu.


Fronton pałacu w Połoneczce, wejście
Próby...czegoś

Połoneckie hermy, widoczne też na akwareli Ordy,
teraz pokryte "barankiem"
Prawe skrzydło pałacu

Lewe skrzydło pałacu
Oficyna


Oficyna jest połączona z głównym budynkiem

Hermy
   Nie widać w resztce parku za pałacem pomnika, zbudowanego na żądanie Konstantego Mikołaja Radziwiłła w XIX wieku. Spośród trzech swoich kolejnych żon urodzony w Rzymie arystokrata kochał najbardziej Celestynę z Sulistrowskich, dlatego kiedy zmarła, jej serce spoczęło w specjalnym obelisku, który książę widział z okna, gdy wstawał rano.

   W zupełnie innych czasach, w 1936 roku w Połoneczce urodził się kociooki Wiesław Dymny, dziecko pary nauczycieli uczących miejscowe dzieci. Jeśli wierzyć biografii Dymnego, to podczas ucieczki z Połoneczki do Polski działy się rzeczy, które najmocniej wpłynęły na to, jaki Dymny był. Nie miejsce tu o nim pisać, bo zdominowałby temat i przykryłby jeszcze Mickiewicza.

  O Zaosiu, gdzie miał się urodzić Adam Mickiewicz, napisano wiele, sfotografowano jeszcze więcej. Osobiście bardziej lubię to miejsce na starych zdjęciach, np. tym:

Fot. T. E. Boretti (1834-1910)
z albumu "Widoki stron rodzinnych Adama
Mickiewicza" (Źr.: białoruski internet)
Dworek folwarku w Zaosiu, odbudowany spichlerz,
jak na fot. wyżej, też jest
Dziś wygląda to podobnie, ale jednak inaczej i nie wiem, czy jest co pokazywać. Co jest warte pokazania:



Biurko ojca wieszcza

Na biurku egzemplarz  statutu WKL. Otóż Adamowi, jak innym
szlacheckim dzieciom, pępowinę przecinano na okładce tegoż
statutu, aby był mądry i - dziś możemy dodać-
zawarł wielość w jedności.
W Zaosiu chętnie fotografują się weselnicy.
Okazuje się, że swat i swacha w tej części
Białorusi noszą szarfy z odpowiednim napisem.

    W gorące dni brzegi jeziora Świteź są miejscem prawdziwych pielgrzymek letniczych. Otoczone lasem jezioro tętni życiem, są koce, pieczenie kiełbasek, gry planszowe, piłka wodna, łódki i inne rozrywki letnie. Przy głównej trasie są budki z czeburekami, kwasem itp. Infrastruktura imponująca, pod namiot można jechać śmiało.





   Na głównej plaży jest kamień. Z widoczną na zdjęciu rodzinką wywiązał się piękny dialog. Czy chłopiec młody chce dać się sfotografować? Da się, powiedziała mama, ale skrępowany aparatem chłopiec padł na ręcznik. Wobec tego mama zaczęła się droczyć z nim, że "niczewo bojat'sa".


  Nic dziwnego, że Świteź natchnęła Mickiewicza do napisania niejednego utworu poetyckiego. Klimat wokół jeziora jest tajemniczy, tamtego dnia było bezwietrznie i parno, choć pochmurno. Znakomita większość drzew, rosnących na brzegach, jest zwichrowana, pokręcona i budzi kształtami skojarzenia z pazurami wiedźm. Wyobrażam sobie, że nocą, w czasie pełni mogły się tam zwidywać wrażliwemu człowiekowi różne obrazy.

Pospolite ruszenie drzew

Że warto w Świtezi przynajmniej zamoczyć nogi, przekonał mnie widok takich mieszkańców, którzy przecież świadczą o czystości wody:


8 lip 2017

Renata Mazurowska, Tomasz Sobierajski "O sztuce bycia z innymi. Dobre maniery na nowy wiek". Recenzja



   Piszę te słowa w dzień po wizycie prezydenta USA w Polsce i w chwili, gdy zagraniczne media dywagują, czy prezydentowa RP Agata Kornhauzer-Duda celowo ominęła przy pożegnaniu wyciągniętą dłoń Donalda Trumpa, aby serdecznie uścisnąć prawicę jego żony. Polscy internauci rzucają się na zagraniczne fora, żeby wyjaśniać, iż żadnej feministycznej demonstracji w tym nie było, bo w Polsce to kobieta ma inicjatywę w podawaniu dłoni mężczyźnie. Ale nawet krajowe media nie miały takiej pewności, bo niejedno pierwsze doniesienia opatrzyło słowem "gafa" i to w odniesieniu do prezydentowej, nie do pomarańczowego hegemona.

  O czym to świadczy? Nie tylko o tym, że nie znamy preferencji politycznych i stosunku do feminizmu tej najbardziej milczącej z pierwszych dam. Także o tym, że nie bardzo potrafimy ocenić, kto komu i w jakich okolicznościach ma podać rękę. Nie zawsze tak było. Pewne pokolenie, żyjące w PRL-u kształciło się w akademii Pana Kamyczka, wszechnicy bon tonu dostępnej w czasopismach, książkach, a nawet na przezroczach do wyświetlania w projektorze "Ania". Zadziwiające, że w minionym wieku rządy ludu dawały temu ludowi pole do jedzenia rękami i wycierania butów obrusem, a jednak lud chciał się uczyć, jak zachowywać się elegancko i chłonął reguły rodem z inteligenckich, przedwojennych domów. Czy nauki Pana Kamyczka są dziś aktualne? W większości tak. Niestety dla mnie - nie te, które zapamiętałam. Utkwiło mi w pamięci, jak estetycznie spożywać kompot podany na deser po obiedzie i co należy robić z pestkami owoców, z których został ugotowany. Tylko kto dziś podaje desery po obiedzie i kto gotuje kompoty?

  Przyjemny a skondensowany, znowelizowany zbiór takich zasad podają psychoterapeutka Renata Mazurowska i socjolog Tomasz Sobierajski. Ma on formę dialogu, poprzedzonego wywiadem syna Tomasza z ojcem Jerzym Sobierajskim, który wyjaśnia sens stosowania zasad dobrego wychowania i podaje ich genezę w tej rodzinie. Jeśli chodzi o autorów-rozmówców, to trudno o lepszy tandem, bo różnią się oni pochodzeniem społecznym, choć nie epatują siebie nawzajem tymi różnicami, tylko przyjmują je jako coś naturalnego i miejscami omawiają ich istotę. Rozmowa dwojga przyjaciół obfituje w przykłady z towarzyskiego życia, dzięki czemu czytając niejeden raz można przywołać z pamięci własne wpadki i zrozumieć ich przyczynę. A nawet poczuć ulgę, że innym się one też zdarzają.

  Po co dziś dobre maniery? W czasie, kiedy można każdego zwyzywać najgorszymi słowami, albo - niczym żoliborski inteligent - porównać do zwierząt? Choćby po to, żeby w czasach chaosu i niepewności mieć pewien rodzaj kompasu i cieszyć się, kiedy w towarzystwie spotkamy innych użytkowników tego wirtualnego urządzenia. Że wszyscy te zasady przyswoją, nie należy się łudzić. Że niejeden, jak Donald Trump w Warszawie, zastygnie z grymasem obrazy na twarzy, bo nie będzie ich znał i stosował, to pewne. Ci, co się na to zdecydują, mogą mieć dodatkową satysfakcję, bo jak mówi Sobierajski senior, zamanifestują tym szacunek do innych ludzi. O co jest teraz przecież wystarczająco trudno, ale nie należy rezygnować. Tym bardziej, że wpływa to na szacunek nas do nas samych.

  Na koniec wisienka z tego tortu, wydanego przez oficynę "Sensus". Książeczce towarzyszą ilustracje (szkoda, że nie barwne) autorstwa bliźniaczek Mai i Leny Walotek, związanych z Sejnami w ten sposób, że stąd pochodzi ich mama, Krystyna. Na obrazkach możemy zobaczyć scenki wstydliwych gaf, odgrywane przez postaci o wyjątkowo wyrazistej mimice, w czego portretowaniu dziesięcioletnie rysowniczki są prawdziwymi mistrzyniami. W kończącej książkę rozmowie bliźniaczki wyjaśniają Renacie Mazurowskiej, jakie jest ich pojmowanie dobrego wychowania i do czego się ono przydaje. Dają tym samym nadzieję na trwający nowy wiek.

28 cze 2017

„Plankton”, Mariusz Sieniewicz. Recenzja


   Czy śledząc nieustający medialny serial o wojnie polsko-polskiej i inwazji ISIS na Europę masz wrażenie, że zaraz, jutro lub pojutrze wydarzy się COŚ? Coś granicznego, obojętnie, z której strony skali, dobrego lub złego. Jakiś kolaps pałacu kultury sprawi, że rodacy rzucą się sobie w objęcia, zapłaczą i wzajem przebaczą wszystkie krzywdy, te realne i te wirtualne, wyplute w sieci. Albo pierdyknie w końcu raz wreszcie, nastąpi atak z zewnątrz i wtedy z czystym sumieniem będzie można uznać, że to już. Wojna. Czas porzucić swoje suvy, działeczki za miastem i pracę. Zacząć sposobić się na ostateczne.

  Jeśli mniej lub bardziej świadomie czekasz na coś takiego, wiedz, że Mariusz Sieniewicz nie czekał, tylko zaprojektował dla nas jeden z możliwych wariantów przyszłości. Punktem wyjścia dla jego wizji jest to, co mamy teraz. Punktem docelowym - przyszłość.

  Około roku 2100 katolicką Polację oblewa morze niewiernych, Zachód i Południe stracone, Rosja na swój słowiański sposób przyjazna. Olsztyn stolicą Polacji, choć zęby ostrzyły sobie na ten zaszczyt tak podupadłe Kraków i Wrocław, jak pograniczne Suwałki (sic!). Ci, co przeżyli dwie wojny: wyszehradzką i włoską, a następnie dostąpili przedłużenia życia i mogą się pamięcią podzielić z resztą, obawiają się najgorszego. W tej jesieni neośredniowiecza każdy krok śledzą wrony-drony, a wierni dzięki postępowi technologii mogą na każdym rogu ulicy skorzystać z sakramentu spowiedzi. 

  Przewodnikiem naszym w tej rzeczywistości jest zakonnik, kapucyn brat Artur, pochodzący "ze świata analogu i dogorywającego peerelu", obdarzony łaską długowieczności. Przyłapany na niesubordynacji polegającej na dokazywaniu z córeczką (celibatu bowiem już nie ma, ale rzadko kto decyduje się z tego skorzystać w obliczu różnych utrudnień), dostaje drugą szansę. Właśnie straszliwe wieści dochodzą z Krakowa. Miasto wskutek zmasowanych ataków terrorystycznych legło w gruzach. Olsztyńscy braciszkowie zostają wysłani na pomoc w odgruzowywaniu i opiece nad ocaleńcami. Jednak kościelni hierarchowie mają jeszcze inny pomysł na to, żeby zapanować nad przerażonym ludem i wskazać nowy kierunek działania. Mają władzę nad krajem i każdą jednostką z osobna, mają pieniądze. Nie mają tylko czegoś, co posiada lud. Czy to właściwy moment, żeby korzystając z chaosu w Polacji, sięgnąć po to dobro? Przecież wróg zewnętrzny nie tylko konsoliduje, odwraca też uwagę owieczek od wroga czyhającego wewnątrz.

   Sieniewicz nie splata skomplikowanych teorii niczym z "Kodu Leonarda Da Vinci", on ma swoją szatańską wizję. Stawia na język, opis, wiarygodność postaci i apokaliptycznych krajobrazów. W dusznym klimacie i narastającej grozie tej powieści są takie cacka, jak krótki rozdział - inwokacja do córeczki Małgosi. Nie wspominając o odniesieniach do naszej teraźniejszości, które sprawiają, że wizja autora wydaje się jedyną możliwą, naturalną i nieuchronną kontynuacją tu i teraz. 

  Oddzielny, choć ledwie zasygnalizowany wątek dotyczy sytuacji kobiet w Polacji. Wycinanie mniszkom języków aż do dreszczy kojarzy się ze zwyczajami panującymi w bratnim (w rozumieniu wszechświata literatury) kraju Gilead. Wydaje mi się, że kto zaznał "Opowieści podręcznej" Margaret Atwood lub jej ekranizacji, nie odmówi sobie przeczytania "Planktonu". Ja z kolei, po lekturze "Uległości" Michaela Houellebecqa czekałam, kiedy i kto z naszych autorów podejmie profetyczną rękawicę. I doczekałam się.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Znak

29 maj 2017

Ewa Stachniak „Bogini tańca”. Recenzja


   
    Nie przypadkiem wyciągnęłam chciwą rękę po wydaną przez Znak fabularyzowaną biografię Bronisławy Niżyńskiej. Znacznie wcześniej, ulegając swojej fascynacji Rosją i początkami Związku Radzieckiego, wpadłam po uszy w temat postaci jej starszego brata, Wacława. Błądząc po sieci kilka lat temu natknęłam się na krótki filmik, sepiową animację zdjęć z baletu „Popołudnie fauna” z Niżyńskim w roli głównej i według jego choreografii. Wstydliwie przyznaję się do pewnego rodzaju wstrząsu. Nie będąc specjalnie admiratorką tańca (choć po jednym semestrze teorii tańca, odbytym na studiach), zobaczyłam w tym nagraniu coś niepojętego. W czasach kiedy sztuka ścigała i portretowała tylko piękno, a taniec próchniał w akademickich okowach, Niżyński poszedł całkowicie własną drogą. Co zobaczyłam? Niepokojącą postać zwierzęcia, całkowicie pochłoniętą sobą i wypełnioną sobą, jak potrafią tylko zwierzęta dzikie, a z oswojonych koty. Spotkanie tej istoty z grupą nimf, ruchy – sekwencje, nieprzypominające klasycznego tańca, ale ożywiające scenę wprost z malowidła na greckiej wazie. Ucieczkę najodważniejszej nimfy, która najbardziej zbliżyła się do bestii, zgubienie szala i absolutnie niewyobrażalną nawet na dziś scenę, w której faun „poznaje” zgubiony szal całym sobą (określenia rodem ze Starego Testamentu nie używam przypadkowo).

    Okazuje się, że partnerką Niżyńskiego, najodważniejszą nimfą w nowatorskim balecie była jego młodsza siostra, Bronisława. Ewa Stachniak, niezastąpiona w badaniu źródeł i uzupełnianiu ich tak, aby dały całość i porywającą i jednocześnie rzetelnie poprowadzoną, wzięła jej postać na warsztat. Przyczynkiem do tego było przeczytanie przez nią „Wczesnych wspomnień” tej tancerki i późniejszego pedagoga. Do całości Stachniak dołożyła fakty z zapisków i notatek Niżyńskiej, przechowywanych w Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie oraz fikcję, spajającą te materiały. W efekcie mamy portret kobiety, wychowującej się w polskiej rodzinie artystów rosyjskiej sceny na początku XX wieku. Młodość nieco w cieniu genialnego brata, ciężką pracę, aby dorównać mu w tym, co jemu przychodziło naturalnie i wzajemne dopingowanie się do osiągania najwyższych baletowych rejestrów. Budowanie zespołów, które miały na zawsze odmienić oblicze baletu i asystować przy porodzie tańca, dziś nazywanego współczesnym. Balansowanie między nadwrażliwym i zbyt pewnym siebie bratem, matką, która poświęciła karierę dla sukcesu dzieci, kochankiem brata – zaborczym Diagilewem, któremu jako impresariowi Niżyński przynajmniej częściowo zawdzięczał sławę, ale który trzymał demona tańca w klatce. I przez którego zazdrość i zawiść dziś nie możemy zobaczyć Niżyńskiego tańczącego, bo Diagilew nie dopuścił do ukochanego kamery filmowej. Osuwanie się sławnego brata w chorobę psychiczną i drogę Broni do pełnej autonomii w tańcu, którą osiąga wystawiając własny balet „Wesele” i zakładając szkołę tańca, ostatecznie zamkniętą przez radzieckie władze. Wielkość osiągniętą nie poprzez dysponowanie przyrodzonym darem, ale wywalczoną uporem, cierpliwością, pracą i wiernością sobie samej. 
 
   Bronisława Niżyńska nie jest jedyną bohaterką tej książki, ale jej narratorką, dzięki czemu poznajemy jej racje i ogląd najdokładniej ze wszystkich. W rzeczywistości to powieść o rodzinie, nietypowej i spojonej innym klejem, niż przeciętna. Skomplikowane relacje uczuciowe, wypadki, podróże i ucieczki, rewolucja a następnie wojna w tle – wszystko to autorka wypełnia do ostatka szczegółami. Wiarygodność i bogactwo emocjonalne postaci sprawiają, że nawet nie chce się myśleć o fikcyjnych dodatkach. Ewa Stachniak wskrzesza kawałek historii i kultury Europy w najcięższych i najbardziej krwawych czasach. Robi to po mistrzowsku. 

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu "Znak" 

 

26 maj 2017

Deborah Levy "Gorące mleko". Recenzja


  Kwestia urojonych praw własności rodziców do dzieci to wdzięczny temat dla sztuki, szczególnie dramatu - czy to filmowego, czy literackiego, czego najbardziej ekstremalnym przykladem jest "Pianistka" Elfriede Jelinek i jej ekranizacja w reżyserii Michaela Haneke. Do tego godnego towarzystwa dołącza zasługujące w pełni na filmową wersję "Gorące mleko".

  Młoda pół- Greczynka pół-angielka Sofia spędza przymusowe wakacje w rozgrzanej jak patelnia hiszpańskiej Almerii. Nie dla niej letnie rozrywki. Przyjechała z matką Rose, aby w klinice szarmanckiego doktora Gomeza za ciężkie pieniądze szukać przyczyny kalectwa rodzicielki. Sofia głównie spełnia rolę pielęgniarki, karmicielki, kierującej wózkiem inwalidzkim, recytującej na żądanie historię choroby i listę życzeń kobiety-dramatu, jaką jest jej matka. Rzadkie odstępstwa od tego scenariusza to kąpiele morskie kończące się kontaktem z meduzami i leczenie poparzeń w punkcie sanitarnym na plaży. Dokoła Sofii rzucają się w oczy symbole uwięzienia, wypchana małpka w gabinecie Gomeza, pies przywiązany na słońcu bez kropli wody. Ratunku nie przynosi Sofii ojciec, który porzucił ją i matkę dla młodej żony, nowego dziecka i religijnego nawrócenia i który może zaoferować tylko krótką gościnę w swoim domu w Grecji. W dodatku w pozahiszpańskiej rzeczywistości bohaterka rozmienia swoje naukowe zainteresowania na pracę w kawiarni i mieszkanie w klitce nad nią, nie bez finansowego uzależnienia od matki.

   Nieoczekiwanie z pomocą dziewczynie-protezie przychodzą nowi znajomi. Doktor Gomez w ramach terapii chorych nóg Rose bierze na siebie ciężar rozbijania muru jej roszczeń i hipochondrii. Sofia spotyka młodą Niemkę Ingrid i jej chłopaka Mattiego. Nawiązuje też bliższą znajomość z Huanem, który w punkcie sanitarnym koi jej poparzenia. Zaczerpnięte z szekspirowskiego Makbeta "gorące mleko ludzkich uczuć" odbija od dna głuchej niemocy i kipi w stronę zbielałego od upału hiszpańskiego nieba. Na Sofię, kobietę-nieszczęście, z ukrycia patrzy zakochane oko, opisując ją między poszczególnymi rozdziałami. Wszystko powoli zmierza do finału, który jest zaskakujący i nie do przewidzenia, choć czytelnik po czasie może się przekonać, że jego symptomy pojawiały się od początku, udając coś innego. Dla tego finału i dla tej ciężkiej od znaczeń prozy warto "Gorące mleko" wychylić do dna.

  Za egzemplarz recenzencki i udostępnienie recenzji na FB dziękuję Wydawnictwu Znak



19 mar 2017

Grzyb domowy

 
  Od trzech tygodni mieszkam pod jednym dachem z obcym. A jak to się stało, opowiem. Bardzo rzadko decyduję się tutaj na wycieczki w kulinaria, bo nie jest to, moim zdaniem, dziedzina do opisywania, a tylko do analizy organoleptycznej. Tak powinno zostać. Jednak tym razem ulegam chęci, żeby podzielić się i zachęcić do dzielenia się czymś na pozór egzotycznym, a w rzeczywistości swojskim.

    Znajomy obdarował mnie egzemplarzem grzyba kombucha. Co za pies, można sobie przeczytać w internecie, a nawet w formie filmików obejrzeć na yt, żeby zobaczyć, jak się prowadzi hodowlę tego. Spodziewałam się, że będzie to działalność upierdliwa, polegająca na mieszaniu, ważeniu, rozlewaniu, wekowaniu nawet. Ale nie. Ku mojemu zaskoczeniu nie musiałam się zgłaszać po "rozsadę" z miednicą wody. Dostałam grzyb złożony w cztery, jak naleśnik, i spakowany do torebki strunowej. W domu zrobiłam mu akwarium (herbatę zaparzoną i posłodzoną w odpowiednich proporcjach), wpuściłam do środka i czekałam.



  Fascynacja zjawiskiem takim, jak kombucha, bierze się chyba z ogromnego boomu na zdrowe żywienie. Bo to i podobno walczy on z rakiem, reguluje odporność, ubija kandidę, którą obowiązkowo wszyscy mamy, tak zresztą, jak uczulenie na gluten ;) Ponieważ patrzę na to szaleństwo z przymrużeniem oka, nie czekałam na tygodniowy produkt fermentacji kombuchy z wielkim utęsknieniem. Raczej z ciekawością i nadzieją, żeby nie zaszkodziło (w przepisie stoi wyraźnie, że na początku może człowieka przes...ć, ale to niby dobrze i tak ma być). Po tygodniu grzyb zmienił strukturę, stając się niebieskawy w kropki, woń z naczynia przypominała ocet, a ja zrozumiałam, że trzeba będzie wszystko wylać, a słoika użyć w sierpniu do małosolnych. Tylko sumienie kazało mi spróbować zepsutej herbaty.

  No i cóż. Był szok, wrażenie jak z picia wodnego roztworu octu winnego i szampana naraz. A potem refleksja: kurczę, to jest dobre! Po trzech tygodniach, czyli dwóch cyklach moczenia grzyba w herbacie, jej wymianie na nową i zlewania napoju do butelek, kąpieli kombuchy pod kranem i zasadzania jej na nowo w akwarium, uważam się za wciągniętą w to hobby. Płyn w żaden sposób nie smakuje ulepem (grzyb podobno pobiera cały cukier, w zamian oddając zdrowe produkty fermentacji do herbaty), schłodzony w lodówce przypomina prawdziwy beczkowy kwas chlebowy, jaki serwują na Litwie. A grzyb, pod pozorem zmiany struktury, wyhodował na sobie młodszy egzemplarz. Teraz, zgodnie z przepisem, mogę oddzielić starszą warstwę i dać ją komuś, żeby też zamieszkał z obcym.


  A teraz najlepsze. Zdarza się, że kiedy otwiera się percepcja na coś nowego, to otwiera się ona na całego i wcześniej nie dostrzegane wątki zaczynają pojawiać się na każdym kroku. Od chwili, kiedy dostałam kombuchę, potykam się o nią w każdej niemal czytanej książce. Najpierw w sztandarowej pozycji new age, dziwnej i otoczonej prawdziwym pozamainstreamowym kultem serii książek Władimira Megre "Anastazja. Dzwoniące cedry Rosji". W pierwszym tomie szamanka Anastazja tłumaczy Władimirowi, jak działa UFO, odsłaniając przed nim sekret bionicznego, a nie technicznego pochodzenia kosmicznych statków. Żeby narrator dobrze zrozumiał, jak rośnie taki statek, Anastazja powołuje się na nieobcy Rosjaninowi przykład:

   "Mnóstwo ludzi hoduje w różnych naczyniach grzyby. Ten grzyb działa na wodę, w której został umieszczony, i woda robi się smaczna i trochę kwaskowa. Grzyb przyjmuje formę naczynia, w którym się znajduje. Zresztą jest bardzo podobny do latającego talerza, przecież również produkuje podwójne ścianki" - mówi syberyjska wiedząca.


   Nie powiem, żeby ten cały kontekst z UFO zadziałał na mnie szczególnie zachęcająco, bo brzmi to zupełnie od czapy. Ale niedługo później natrafiłam gdzie indziej na fragmenty, które podziałały na mnie kojąco. Bohater "Sennika współczesnego" Tadeusza Konwickiego mieszka po wojnie na Pogórzu Śląskim w miasteczku nad Sołą. I on i współmieszkańcy przyjechali tam pociągami repatriacyjnymi z kresów, mają przeszłość bądź drobnoszlachecką, bądź, jak bohater, chłopską i partyzancką. Ma on lokum w domu rodzeństwa staruszków, stale nawiązujących do tego, jak to "tam" było, co się jadło, co piło, o ile lepiej tam się żyło, dopóki wojna nie wygnała z ojczystej ziemi na zachód.

  Co jakiś czas Konwicki daje opisy lokatorskiego pokoju bohatera. I co się okazuje?
"Przestawiłem gąsior z pleniącym się bujnie grzybem japońskim, starłem ze skrzynki radiowej resztę stypy na moją cześć, później poprawiłem pejzaż zimowy na ścianie."
"W moim oknie stał gąsior zawiązany zżółkłą merlą. W tym gąsiorze, w piwnej cieczy, pływał grzyb japoński, lekarstwo na wszelkie choroby. W moim pokoju obserwowały mnie uważnie oczy starych kobiet i wąsatych mężczyzn na wypłowiałych portretach. W moim pokoju pachniało nieśmiertelnikami, z których uczynione były palmy, pamiątka po dawnych latach."
   I o to chodzi. Skoro trzymali w domach grzyb po wojnie, to trzymali i przed wojną. Trzymali, znaczy się, od dawien dawna w tradycyjnych domach, gdzie nie piło się i nie jadło żadnych niuejdżowych świństw, a tylko wyroby własne lub wzięte od sąsiadów. Dlatego poczułam się rozgrzeszona i zachęcona do dalszego współbytowania z grzybem i picia przerobionej przez niego herbaty. Tym bardziej, że (na szczęście) wcale mnie nie przes...ło.

8 mar 2017

James Rebanks „Życie pasterza. Opowieść z krainy jezior”. Recenzja


   Robert Bly, amerykański poeta i gawędziarz pisał w swoim sztandarowym (przynajmniej dla oświeconych mężczyzn z Zachodu) dziele „Żelazny Jan” o skutkach rewolucji przemysłowej XIX wieku, zrujnowanym etosie męskości, o oderwaniu mężczyzn od korzeni, rzuceniu ich do pozbawionej sensu i nastawionej na zysk pracy, której ich przodkowie nie zrozumieliby, ani nie chcieli wykonywać. A co, jeśli mężczyzna para się tym samym zajęciem, co jego przodkowie od pięciu tysięcy lat? Brzmi niewiarygodnie? Nie, kiedy na scenę wkracza James Rebanks, grubo ciosany, w trzeszczącej w szwach marynarce i z pasterskim kijem, zakończonym baranim rogiem, w ręce. 
 

   Autor wychował się i żyje w obrębie Lake District w północnej-zachodniej Anglii, znanej z literatury dziecięcej Beatrix Potter, kultowej pisarki i ilustratorki. To tam żyły wyimaginowane przez nią gęsi w czepkach i króliki w kubrakach. J. Rebanks pędzi tam życie na hodowli owiec, wypasając je u styku tej krainy jezior z górami. W młodości postudiował w Oxfordzie, żeby pokazać sobie i ziomkom, że może to zrobić. Jednak ostatecznie wrócił do krainy przodków i tam para się ich odwiecznym fachem, kontynuując tradycję. Jest też kimś w rodzaju eksperta od zrównoważonej turystyki i światowego dziedzictwa w UNESCO.

   
  „Życie pasterza” to jest ten rodzaj prozy, za którą po latach wielkiej popularności w Polsce później był odsądzany od czci i wiary Wiliam Wharton. Teoretycznie mało kto chce czytać o codziennych zajęciach, zapodanych narracją w czasie teraźniejszym, w bardzo luźnym przeplocie ze wspomnieniami z dzieciństwa, impresjami z wyjątkowych zdarzeń przerywających rutynę codzienności (porody owiec, targi hodowców, załamania pogody, epidemie), czy opisami pór roku. 
 

   Wyobrażam sobie jednak, że dla człowieka udręczonego sztuczną i pozbawioną tlenu atmosferą korporacji czytanie o szukaniu osłabionych owiec w zadymce śnieżnej, wycinaniu zaschniętego kału z ich ogonów, albo przystrzyganiu tychże przed dopuszczeniem do barana (bo wełniane majtki nie ułatwiają nikomu „tych” spraw) może być jak łyk krystalicznej wody z górskiego potoku. Taka jest opowieść Rebanksa. Czasem rubaszna, ale głównie prosta, oszczędna i dopuszczająca widza do tajników ciężkiej pracy bez maskowania czegokolwiek grubymi reformami. Jeśli chce się dać głos człowiekowi, który zna się na tym co robi i umie o tym niespiesznie opowiadać, to może właśnie Rebanks jest właściwym wyborem. Jak inna jest jego opowieść od monologów mówców motywacyjnych, tej współczesnej plagi! To wie tylko ten, co przeczytał. 
 

   Mnie dodatkowo skusiła soczyście zielona okładka i czas premiery tej książki przypadający na przedwiośnie. Czytaniem umilałam sobie oczekiwanie na tę chwilę, kiedy i ja będę mogła położyć się na trawiastym wzgórzu i podglądać życie stada. W przypadku naszego powiatu – raczej stada krów, ale jest też u nas kilka miejsc, gdzie można przypatrywać się życiu owiec. Widząc je tego lata będę miała angielskiego pasterza i jego owce rasy herdwick w miłej pamięci. 

Monika Karpowicz

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Znak