19 mar 2017

Grzyb domowy

 
  Od trzech tygodni mieszkam pod jednym dachem z obcym. A jak to się stało, opowiem. Bardzo rzadko decyduję się tutaj na wycieczki w kulinaria, bo nie jest to, moim zdaniem, dziedzina do opisywania, a tylko do analizy organoleptycznej. Tak powinno zostać. Jednak tym razem ulegam chęci, żeby podzielić się i zachęcić do dzielenia się czymś na pozór egzotycznym, a w rzeczywistości swojskim.

    Znajomy obdarował mnie egzemplarzem grzyba kombucha. Co za pies, można sobie przeczytać w internecie, a nawet w formie filmików obejrzeć na yt, żeby zobaczyć, jak się prowadzi hodowlę tego. Spodziewałam się, że będzie to działalność upierdliwa, polegająca na mieszaniu, ważeniu, rozlewaniu, wekowaniu nawet. Ale nie. Ku mojemu zaskoczeniu nie musiałam się zgłaszać po "rozsadę" z miednicą wody. Dostałam grzyb złożony w cztery, jak naleśnik, i spakowany do torebki strunowej. W domu zrobiłam mu akwarium (herbatę zaparzoną i posłodzoną w odpowiednich proporcjach), wpuściłam do środka i czekałam.



  Fascynacja zjawiskiem takim, jak kombucha, bierze się chyba z ogromnego boomu na zdrowe żywienie. Bo to i podobno walczy on z rakiem, reguluje odporność, ubija kandidę, którą obowiązkowo wszyscy mamy, tak zresztą, jak uczulenie na gluten ;) Ponieważ patrzę na to szaleństwo z przymrużeniem oka, nie czekałam na tygodniowy produkt fermentacji kombuchy z wielkim utęsknieniem. Raczej z ciekawością i nadzieją, żeby nie zaszkodziło (w przepisie stoi wyraźnie, że na początku może człowieka przes...ć, ale to niby dobrze i tak ma być). Po tygodniu grzyb zmienił strukturę, stając się niebieskawy w kropki, woń z naczynia przypominała ocet, a ja zrozumiałam, że trzeba będzie wszystko wylać, a słoika użyć w sierpniu do małosolnych. Tylko sumienie kazało mi spróbować zepsutej herbaty.

  No i cóż. Był szok, wrażenie jak z picia wodnego roztworu octu winnego i szampana naraz. A potem refleksja: kurczę, to jest dobre! Po trzech tygodniach, czyli dwóch cyklach moczenia grzyba w herbacie, jej wymianie na nową i zlewania napoju do butelek, kąpieli kombuchy pod kranem i zasadzania jej na nowo w akwarium, uważam się za wciągniętą w to hobby. Płyn w żaden sposób nie smakuje ulepem (grzyb podobno pobiera cały cukier, w zamian oddając zdrowe produkty fermentacji do herbaty), schłodzony w lodówce przypomina prawdziwy beczkowy kwas chlebowy, jaki serwują na Litwie. A grzyb, pod pozorem zmiany struktury, wyhodował na sobie młodszy egzemplarz. Teraz, zgodnie z przepisem, mogę oddzielić starszą warstwę i dać ją komuś, żeby też zamieszkał z obcym.


  A teraz najlepsze. Zdarza się, że kiedy otwiera się percepcja na coś nowego, to otwiera się ona na całego i wcześniej nie dostrzegane wątki zaczynają pojawiać się na każdym kroku. Od chwili, kiedy dostałam kombuchę, potykam się o nią w każdej niemal czytanej książce. Najpierw w sztandarowej pozycji new age, dziwnej i otoczonej prawdziwym pozamainstreamowym kultem serii książek Władimira Megre "Anastazja. Dzwoniące cedry Rosji". W pierwszym tomie szamanka Anastazja tłumaczy Władimirowi, jak działa UFO, odsłaniając przed nim sekret bionicznego, a nie technicznego pochodzenia kosmicznych statków. Żeby narrator dobrze zrozumiał, jak rośnie taki statek, Anastazja powołuje się na nieobcy Rosjaninowi przykład:

   "Mnóstwo ludzi hoduje w różnych naczyniach grzyby. Ten grzyb działa na wodę, w której został umieszczony, i woda robi się smaczna i trochę kwaskowa. Grzyb przyjmuje formę naczynia, w którym się znajduje. Zresztą jest bardzo podobny do latającego talerza, przecież również produkuje podwójne ścianki" - mówi syberyjska wiedząca.


   Nie powiem, żeby ten cały kontekst z UFO zadziałał na mnie szczególnie zachęcająco, bo brzmi to zupełnie od czapy. Ale niedługo później natrafiłam gdzie indziej na fragmenty, które podziałały na mnie kojąco. Bohater "Sennika współczesnego" Tadeusza Konwickiego mieszka po wojnie na Pogórzu Śląskim w miasteczku nad Sołą. I on i współmieszkańcy przyjechali tam pociągami repatriacyjnymi z kresów, mają przeszłość bądź drobnoszlachecką, bądź, jak bohater, chłopską i partyzancką. Ma on lokum w domu rodzeństwa staruszków, stale nawiązujących do tego, jak to "tam" było, co się jadło, co piło, o ile lepiej tam się żyło, dopóki wojna nie wygnała z ojczystej ziemi na zachód.

  Co jakiś czas Konwicki daje opisy lokatorskiego pokoju bohatera. I co się okazuje?
"Przestawiłem gąsior z pleniącym się bujnie grzybem japońskim, starłem ze skrzynki radiowej resztę stypy na moją cześć, później poprawiłem pejzaż zimowy na ścianie."
"W moim oknie stał gąsior zawiązany zżółkłą merlą. W tym gąsiorze, w piwnej cieczy, pływał grzyb japoński, lekarstwo na wszelkie choroby. W moim pokoju obserwowały mnie uważnie oczy starych kobiet i wąsatych mężczyzn na wypłowiałych portretach. W moim pokoju pachniało nieśmiertelnikami, z których uczynione były palmy, pamiątka po dawnych latach."
   I o to chodzi. Skoro trzymali w domach grzyb po wojnie, to trzymali i przed wojną. Trzymali, znaczy się, od dawien dawna w tradycyjnych domach, gdzie nie piło się i nie jadło żadnych niuejdżowych świństw, a tylko wyroby własne lub wzięte od sąsiadów. Dlatego poczułam się rozgrzeszona i zachęcona do dalszego współbytowania z grzybem i picia przerobionej przez niego herbaty. Tym bardziej, że (na szczęście) wcale mnie nie przes...ło.

8 mar 2017

James Rebanks „Życie pasterza. Opowieść z krainy jezior”. Recenzja


   Robert Bly, amerykański poeta i gawędziarz pisał w swoim sztandarowym (przynajmniej dla oświeconych mężczyzn z Zachodu) dziele „Żelazny Jan” o skutkach rewolucji przemysłowej XIX wieku, zrujnowanym etosie męskości, o oderwaniu mężczyzn od korzeni, rzuceniu ich do pozbawionej sensu i nastawionej na zysk pracy, której ich przodkowie nie zrozumieliby, ani nie chcieli wykonywać. A co, jeśli mężczyzna para się tym samym zajęciem, co jego przodkowie od pięciu tysięcy lat? Brzmi niewiarygodnie? Nie, kiedy na scenę wkracza James Rebanks, grubo ciosany, w trzeszczącej w szwach marynarce i z pasterskim kijem, zakończonym baranim rogiem, w ręce. 
 

   Autor wychował się i żyje w obrębie Lake District w północnej-zachodniej Anglii, znanej z literatury dziecięcej Beatrix Potter, kultowej pisarki i ilustratorki. To tam żyły wyimaginowane przez nią gęsi w czepkach i króliki w kubrakach. J. Rebanks pędzi tam życie na hodowli owiec, wypasając je u styku tej krainy jezior z górami. W młodości postudiował w Oxfordzie, żeby pokazać sobie i ziomkom, że może to zrobić. Jednak ostatecznie wrócił do krainy przodków i tam para się ich odwiecznym fachem, kontynuując tradycję. Jest też kimś w rodzaju eksperta od zrównoważonej turystyki i światowego dziedzictwa w UNESCO.

   
  „Życie pasterza” to jest ten rodzaj prozy, za którą po latach wielkiej popularności w Polsce później był odsądzany od czci i wiary Wiliam Wharton. Teoretycznie mało kto chce czytać o codziennych zajęciach, zapodanych narracją w czasie teraźniejszym, w bardzo luźnym przeplocie ze wspomnieniami z dzieciństwa, impresjami z wyjątkowych zdarzeń przerywających rutynę codzienności (porody owiec, targi hodowców, załamania pogody, epidemie), czy opisami pór roku. 
 

   Wyobrażam sobie jednak, że dla człowieka udręczonego sztuczną i pozbawioną tlenu atmosferą korporacji czytanie o szukaniu osłabionych owiec w zadymce śnieżnej, wycinaniu zaschniętego kału z ich ogonów, albo przystrzyganiu tychże przed dopuszczeniem do barana (bo wełniane majtki nie ułatwiają nikomu „tych” spraw) może być jak łyk krystalicznej wody z górskiego potoku. Taka jest opowieść Rebanksa. Czasem rubaszna, ale głównie prosta, oszczędna i dopuszczająca widza do tajników ciężkiej pracy bez maskowania czegokolwiek grubymi reformami. Jeśli chce się dać głos człowiekowi, który zna się na tym co robi i umie o tym niespiesznie opowiadać, to może właśnie Rebanks jest właściwym wyborem. Jak inna jest jego opowieść od monologów mówców motywacyjnych, tej współczesnej plagi! To wie tylko ten, co przeczytał. 
 

   Mnie dodatkowo skusiła soczyście zielona okładka i czas premiery tej książki przypadający na przedwiośnie. Czytaniem umilałam sobie oczekiwanie na tę chwilę, kiedy i ja będę mogła położyć się na trawiastym wzgórzu i podglądać życie stada. W przypadku naszego powiatu – raczej stada krów, ale jest też u nas kilka miejsc, gdzie można przypatrywać się życiu owiec. Widząc je tego lata będę miała angielskiego pasterza i jego owce rasy herdwick w miłej pamięci. 

Monika Karpowicz

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Znak