19 gru 2011

Iwan

Iwan pojawiał się w Sejnach w dni jarmarczne. Co robił na targowicy, trudno zgadywać: kupował, przebierał, targował się? Najczęściej spotykałam go w mieście około południa, kiedy stragany na targowicy były już zamknięte, a ostatnie liście kapusty i strony z gazet zmiecione w kupkę brzozową miotłą, szurającą po targowym placu.

Iwan, rozdokazywany świętowaniem wtorku nie mógł dotrzeć do domu w Sz. i krążył po mieście. Duża postać w watowanych drelichach, w papasze z kłapiącymi nausznikami brnęła wskroś skrzyżowań tamując uliczny ruch. Wiek Iwana był zagadką, zgaduj-zgadulą "tył-muzeum, przód-liceum". Długie, ścięte pod garnek, wymykające się spod czapy włosy były brązowe i siwe. Długa broda - skandalicznie ruda. Najmłodsze, zupełnie bez wieku były Wańkowe oczy, niebieskie tak, jak niebieskie może być tylko niebo nad Syberią. Celem Iwana był przybytek "Na Rożku": nazywane bardziej czule "Rożkiem" i "Rożenkiem" siedlisko oczadziałych filozofów i wiejskich dziwaków, zintegrowanych nad kuflami najtańszego piwa.

"Rożek" po długim nieistnieniu został zastąpiony przez Pub "Emilia".
 

Może nigdy nie usłyszałabym Wańkowego głosu, nie zobaczyła jak nabrawszy powietrza "prawi", szeroko rozwodząc rękoma, gdyby nie policja i moja w niej praca. Pewnego dnia, kiedy pomagałam dyżurnemu, w przedsionku komendy pojawił się Iwan. Zgiąwszy w pół swoją postać skłonił się do okienka, z którego już dyżurny pytał: czego Wania chcesz? Iwan zaczął wyłuszczać: jakiś współbiesiadnik na "Rożku" przyczepił się do niego, to piwo mu rozlewa, to ławę spod siedzenia wytrąca.
- Ale panie władzo, panie władzo! On nawet za brodę mnie chwyta i od "moskali" wyzywa! - przytoczył najgorszą ze zniewag, jaka go na "Rożku" spotkała.

14 sie 2011

Świt

- Orf!
Parł do przodu, czując jak łańcuchy pajęczyn muskają delikatnie włosy, stawiając je jeszcze bardziej dęba. Słyszał to określenie, ale do tej pory nie wiedział, jak to jest, kiedy do suchości w ustach i zimnego potu na plecach dochodzi to uczucie, jakby głowa została podłączona do prądu i mrowienie unosiło fryzurę na niepojętą wysokość. "Teraz już wiem". Człapała kilka metrów za nim, dysząc, bo poddał męskie tempo. Sadził wielkimi krokami, byle szybciej się wydostać. Ten trzeci, ten co ma jej pilnować, chyba używał skrzydeł bo nie było słychać ani kroków, ani jego oddechu. "I dobrze, może wcale za nami nie poszedł".

Mimo, że starał się mocno trącać struny, z daleka dochodziły ich jeszcze słabe dźwięki i nie wiedział, czy nie one właśnie elektryzują jego mieszki włosowe. Zbiór jęków w każdej możliwej skali, bełkotane prośby i błagania mieszały się z urywanym nuceniem. Tak, niektórzy cieszyli się, że tu trafili. Sami albo z niewielką pomocą bogów dążyli do tego i udało się. Śpiew zadowolonych zderzał się ze straszliwym skowytem tych, co trafili tu nagle i wbrew swojej woli.

- Orf... Dlaczego tak biegniesz, ja już nie mam siły...
"Idiotka. Myśli, że jesteśmy tu na spacerze. Niedzielna promenada szczęśliwych małżonków." Czy był z nią szczęśliwy, nie wiedział. Mógł porównywać ich związek ze stadłami sąsiadów i znajomych. Standard, ogólnie pojęta norma. Jako wzięty muzyk ćwiczył całymi dniami. Nie stanęła w poprzek jego karierze, pozwalała grać, tylko w porze obiadu nieśmiało wsuwała głowę w szparę w drzwiach na znak, że mogą zasiąść do jedzenia. Zajmowała się sama sobą. Wadą tego, że nie miał dla niej czasu było jej maniakalne czytactwo babskich piśmideł. "Świat nimfy", "Ze starego pamiętnika", "Rewia łąki" walały się po wszystkich meblach z naderwanymi okładkami i zagiętymi rogami w miejscach, gdzie znalazła ciekawe porady, gotowa wcielić je w życie. I wcielała je, wcielała. Od przepisów na nową pastę z oliwek i owczego sera po te inne, wykorzystywane nocą. Chciał jej powiedzieć, że domyśla się, skąd się bierze jej nagły entuzjazm do takiego, a nie innego ułożenia ciała, ale się nie przemógl. W końcu robiła to dla niego. Rozbrajała go ta jej gotowość do przypodobania się mu na każdym kroku. Jednocześnie działała mu na nerwy. Działa teraz, kiedy tak człapie mu za plecami.

- Orf! Ja nie pójdę dalej. Nie mogę, nie mogę złapać tchu... Dlaczego całą drogę nie odzywasz się do mnie, tylko grasz jak najęty? Co tu robiliśmy i czemu ciągle musimy się przebijać przez te ohydne pajęczyny? Wiesz, że ja tak strasznie boję się pająków!

- Do jasnej cholery! Możesz na jedną chwilę zapomnieć o sobie? Boję się, boję się, nie mam siły. Wiecznie tylko narzekasz i jęczysz, mogłabyś...

Kończył mówić zwrócony twarzą do korytarza, z którego nadeszli. Światło z latarki czołowej cięło w mroku sople zakurzonych pajęczyn. "Dikka..." Korytarz był pusty. Ten trzeci, ten co miał jej pilnować, dobrze wywiązał się ze swojego zadania. Warunek był prosty: Orf odwraca się, Dikka znika.

Spadając na ubity grunt korytarza lutnia brzęknęła fałszem. Spojrzał w prawo: wschodzące słońce ujawniło owalny otwór wyjścia. Oczy zapiekły go, różowy świt zatańczył.  Zobaczył Cerbera. Przez kłujące krzywe lustro łez wydawało się, że pies ma więcej, niż trzy głowy. Jedna z nich zawyła, wtórując dalekim jękom z serca Tartaru.

19 lip 2011

Człowiek w wieżowcu

Do R. trafiłam z ogłoszenia. Od świtu z gazetą w garści jeździłam po Lublinie, najczęściej po to, żeby usłyszeć, że już wynajęte. R. przez telefon mówił do rzeczy, ale lekko zastanowił mnie jego ton, mieszanina niepewności i rozdrażnienia jednocześnie. Nawet po wizycie na miejscu dzwonki alarmowe w mojej głowie spały, choć powinne mnie przestrzec przed przestąpieniem progu tego mieszkania. Ale z poprzedniego pokoju należało się wynieść jak najszybciej, więc zadziałała narkoza pośpiechu.

Rodzina R. mieszkała na dziesiątym piętrze wieżowca, w dwóch pokojach, trzeci dla podreperowania budżetu domowego udzielając studentom. Przede mną był pan, który płacił za obiady, co mi wielokrotnie powtarzano, chyba po to, żebym zrezygnowała z samodzielnego szperania po kuchni i pozwoliła się karmić za stosowną opłatą. Nie uległam.

R. był malutkim, żylastym człowieczkiem o szczeciniastej czuprynie, która dodawała mu paru centymetrów wzrostu. Pobrużdżona twarz mogłaby być obliczem człowieka w starszym wieku, ale ruchy nerwusa mówiły jasno, że "człowiek ciężko pracuje, a gówno z tego ma. pasą się na człowieka krzywdzie, dziada z człowieka zrobili" i tak dalej w ten deseń. Jednym słowem, R. jako wcielenie klasy robotniczej ma prawo mieć wymęczoną facjatę.

W kontraście do R. wyschniętego jak korzeń mandragory, żona wyglądała, jakby postanowiła nigdy nie dorosnąć. Pucułowata, rumiana twarz pod prostą czarną grzywką, śmiejące się oczy i nastoletnie pomysły. Sympatyczna? Tak, ale nie znaczy to, że gra do twojej bramki. W tym domu bramka jest jedna i wszyscy mają do niej grać. Stoi na niej R.

Dwie córki podzieliły się urodą dokładnie pół na pół. Starsza, osiemnastolatka poszła w matkę, młodsza, gimnazjalistka - na swoje nieszczęście - w zeschłą mandragorę. Jaką rolę może tu grać uroda, okaże się na koniec.

Zajęłam pokój i zaraz okazało się, że jestem za drzwiami do innego świata. Co z tego, że mnie z niego wyłączano, jeśli chciałam czy nie chciałam - musiałam w nim uczestniczyć słysząc i widząc.


Nocny widok z okna mieszkania R.

Oboje R. pracowali w pobliskim zespole szkół mając pieczę nad obiema latoroślami, starszą w technikum  krawieckim i młodszą w gimnazjum, z przeznaczeniem do technikum żywienia w niedalekiej przyszłości. R. co drugą noc w mundurku niczym uczniak przemierzał mroczne korytarze gmachu, pilnując szkolnych pomocy przed nieznanymi rabusiami. Jego figurka nie odstraszyłaby nikogo, ale zdobił ją u pasa pistolet, przyczyna rozkołysanego kroku i przedmiot tęsknoty za dnia, kiedy leżał zamknięty w szafie dyrektora. "noo, żebym ja go mógł poza szkołę wziąć, to ja bym już wiedział, co się komu należy. tej w spożywczaku, co Ance źle resztę wydała, temu tałatajstwu w szkole, wielkie pany nauczyciele. człowiek całe życie pracuje ale się nie wywyższa tak, jak one".

Pani R. zajmowała pozycję stosownie niższą w szkolnej hierarchii, będąc szkolną kucharką. Praca na miejscu dawała nie tylko nieograniczone możliwości kontrolowania poczynań córek, ale przynosiła też dodatkowe profity: dary boże ze stołówki. "wędlin: pasztetowej, czy salcesonu, jak widzi Monika, nie kupujemy. póki, Bogu dzięki, w pracy jeszcze coś do wzięcia jest, jakoś człowiek żyje" - podsumowywał R.

Tak było ze wszystkim: pani R. zabierała głos wówczas, kiedy męża nie było w domu. Gdy był, odpowiadano na jego pytania. Bieżąca ocena wydarzeń, informacje, interpretacje - to wszystko należało do tego, który wiedział coś o życiu i sterował tym statkiem na dziesiątym piętrze wieżowca. Reszta powinna milczeć i słuchać.

Jako prawdziwy mężczyzna R. opierał się schematowi w jednej dziedzinie: brał udział w rodzinnym gotowaniu. Letnią porą w domu pojawiały się truskawki i R. ze słabością w głosie obwieszczał: "dziś robimy kluski z truskawkami". Zagniatanie ciasta należało do żony, następnie R.  zaganiał dzieci do produkcji domowych wstążek. Sam przy tej pracy niczym fakir siadał na piętach na kuchennym taborecie, w scyzoryk składając żylastą posturę. "widzi Monika, jaką my będziemy wyżerkę mieć? a nie chciała Monika  obiadów, niech teraz żałuje".

Poza lubelskim, drugi biegun ich życia był w Zemborzycach. Stamtąd przypłynęli na fali awansu społecznego, tam zostawili rodziców. Co słychać w Zemborzycach, było ważne, bo mogło wpłynąć na spadki. Jeśli cała rodzina nie jechała do Zemborzyc na sobotę, jechały tam same dziewczyny, zaopatrzone przez ojca w napomnienia i rady: "jak dziadek leżą pijane, to idźcie do ciotki. jak babka pieniądze dadzą, bierzcie. weźcie ziemniaków i cebuli. pietruszki też, jak dziadek wytratowali to u ciotki rośnie, do niej pójdziecie" itd.
Po powrocie R. domagał się składania relacji, kto gdzie siedział/leżał, które było pijane i co o pieniądzach mówiono.

Jako dostarczyciel dochodu do domowego budżetu byłam przez R. "uważana". Ale nawet pieniądze nie były tym, co miałam ja, a czego on nawet wygrywając w totka nie mógł posiąść.
"Cicho mi być! Monika się u-czy" rozlegało się za drzwiami w porze sesji zimowej i letniej. Całe jego nabożeństwo do zaklętej dziedziny życia kryło się w tym, jak wypowiadał słowa "u-czy się", "na-uka". R. nienawidził nauczycieli, kadry kierowniczej, polityków, ale tę jedną wyższość nad sobą uznawał: wykształcenie. Kiedy wsuwał głowę do pokoju, żeby obwieścić jakiś exodus do Zemborzyc, albo zapytać, czy łazienka potrzebna, oko ślizgało się po stertach książek i pod ich adresem mruczał: "jeziu, jeziu, ile tego".

Im bardziej R. wymuszał na haremie pobożny stosunek do mojego zajęcia, tym bardziej niechęć haremu rosła. Dla dziewcząt byłam świadkiem ich poniżenia, choć czy były tego świadome, wątpię. Żona bez wstrętu pełniła narzuconą sobie rolę i czasem dobrotliwie kpiła sobie z moich braków w wykształceniu kucharskim, bez którego - w jej oczach- kobietą się nie jest. Abym takie nici sympatii i antypatii mogła wyczuć w powietrzu, rozprzężenie musiało być bardzo duże, a R. poza domem. Kiedy wracał R., w trzech parach oczu był strach, maskowany  tym, co akurat należało pod dyktando R. pokazywać.

R. nie pił i nie bił. Posłuch utrzymywał kontrolą i dbaniem o to, żeby powierzony mu zespół kobiet widział świat takim, jakim on go pokazał. W tym świecie mogły sobie radzić tylko dzięki temu, że całość ogarniał R. Wieczory rodzina spędzała przed telewizorem. R. zasiadał na fotelu z wysokim oparciem, nogami obejmując telewizor, stojący na szafce RTV. Żeńska część publiczności siedziała pod ścianami, czekając, aż mąż i ojciec obejrzy minutową sekwencję, po czym odwróci głowę i powie, co widac i jak należy to rozumieć. Takiemu rozbiorowi podlegały dzienniki telewizyjne, filmy, seriale i zawody sportowe. R. ulubił sobie narciarskie skoki, zawodnicy bowiem "widzi, jacy niscy są, a do czego w życiu doszli? nie to co człowiek, całe życie pracuje, a gówno ma z tego". "Ha! Ra! Da! Co za skok!!! Widziałyście? Co za skok!!! Nie widziałyście, ale wam zaraz opowiem". Na najciekawsze punkty programu dziewczyny były zapraszane do salonu niezależnie od tego, czy odrabiały lekcje, czy robiły coś innego, ważnego dla siebie. "Anka, Agnieszka! Nie oglądacie? My tu się z matką śmiejemy, a wy co?" Wywołane porzucały swoje zajęcia, żeby dołączyć do widowni.

Pokój dziewczyn przylegał do mojego. Żadne rozmowy nastolatek, żadne szepty nie były w nim przewidziane. Ojciec wchodził do niego bez pukania, żeby sprawdzić, czy lekcje odrobione, co się wyrabia, albo żeby obwieścić, co należy robić. Po moim wprowadzeniu się na drzwiach pojawiła się kartka "Proszę pukać", ale rozumiało się, że jest skierowana do mnie. R. nawet na moment nie wziął tego apelu do siebie.

Kilka razy, najczęściej, kiedy dochodziło do płacenia za wynajem pokoju, R. dawał upust żalowi do niesprawiedliwego świata. "Monika u-czy się, to Monika powie, czemu one z człowieka durniów robią? W telewizji takie najmądrzejsze, to czemu człowiek ledwo koniec z końcem wiąże? " Czasem radził się, czy Ankę posyłać na kucharkę, czy lepiej będzie, jak Agnieszkę - dać na szwaczkę.

Codzienny rytm życia na dziesiątym piętrze nie wskazywał na to, że wkrótce coś się zawali. Jakaś dyskoteka szkolna, jakiś bal andrzejkowy, przeszły mi mimo uszu. Bomba wybuchła po balu, kiedy Anka wróciła zapłakana, a w domu zapanował nastrój grozy. Kilka godzin później z dyżuru wrócił R. Struchlałe dziewczyny siedziały zamknięte w pokoju. R. nakazał starszej wyjść do kuchni, sam zasiadł nad Anką. "Teraz ojcu wszystko powiesz, komu dupy dawałaś. Nie mów, że nie, widziałem, jak za rękę szliście. Zachciało ci się, gówniaro, dyskotek w szkole, zachcialo się dupy dawać. Żeby to Agnieszka, osiemnaście lat ma, ładna dziewczyna, ojciec by zrozumiał. Ale ona starsza karna jest, a ty, gówniaro zachciałaś dupy dawać?"

Przesłuchanie trwało długo w noc. R. chciał ze szczegółami wiedzieć, na co Anka pozwoliła chłopakowi i sobie. Nie krył, że nie spodziewał się tego po brzydszej córce, w dodatku gimnazjalistce.

Po koszmarnej nocy zaczęłam szukać innego mieszkania. Bez powodzenia. Sytuacja rozwiązała się sama, niedługo po złapaniu winowajczyni na trzymaniu się za rękę z kolegą z klasy.

Pod koniec roku akademickiego pojechałam pod Zamość. Po powrocie zastałam sytuację niesłychaną. W opustoszałym mieszkaniu nie było nikogo, po południu zjawił się R. i od razu zapukał do moich drzwi. Pierwszy raz zobaczyłam tą pobrużdżoną twarz spuchniętą z przepicia. "widzi Monika, żonka się spakowała i, wielka pani, z dziewczynami do babki uciekła. jakoś damy sobie radę, będzie Monika gotować dla mnie, to komornego nie będę pobierał" - oświadczył R. i wyszedł z mieszkania.

Zaczęłam się pakować i po kilku godzinach byłam gotowa na ucieczkę. W trakcie usłyszałam drapanie w drzwi. Przez wizjer zobaczyłam R. chwiejącego się na nogach, dźgającego kluczem w drzwi w próbie nieskoordynowanego trafienia w zamek. Zanim skończyłam składać rzeczy, R. leżał już na wycieraczce z kluczem w jednej, a saszetką w drugiej ręce. Spał.

Zadzwoniłam po pomoc do koleżanki. D. przyszła z mężem, dochodzeniowcem z lubelskiej policji. Otworzyłam im drzwi wejściowe i we trójkę wnieśliśmy bezwładne ciało, składając je na podłodze w korytarzu. W kilku turach znieśliśmy moje rzeczy do windy i taksówką pojechaliśmy do D.

Po pewnym czasie zadzwoniłam do państwa R. z nadzieją odzyskania części "komornego", które zapłaciłam na krótko przed ucieczką na początku miesiąca. Odebrała żona R. Powiedziała mi, że sama jestem sobie winna, wyprowadzając się tak nagle, bez powodu.

Okazało się, że wróciła, żeby grać znów do właściwej bramki.

17 lip 2011

Miasteczko z barokową kolegiatą

Walczącego z problemem alkoholowym Łukasza odwiedza Staszek. Chce namówić go na napisanie scenariusza i podratowanie tym samym przepijanego stale budżetu domowego. Łukasz naprędce wymyśla historię.

"Mam - łapie Staszka za rękę - słowo honoru, mam. Będzie tak. Zjawiam się w czasie urlopu na Suwalszczyźnie, w małym miasteczku, byłem tam pięć lat temu. Spływy, żeremia bobrowe, cuda, jeziora, ryby, grzyby, wschody i zachody slońca. Znam to z przeszłości. Zabytki nie restaurowane. Podjazd kamery na barokową kolegiatę i już jadłodajnia. Siadam. I pytanie o dziewczynę, tak osiemnaście, dziewiętnaście lat. Kelnerka. Podawała mi. Anka. Lniane włosy do pasa. Metr siedemdziesiąt, regularne rysy, świeża, pyszna. I od słowa do indagnacji. Że dojeżdża do pracy znad Wigier. Lato, zima. Zauważyłem, że gdy uśmiecha się, błyszczy jej z przodu złoty ząb, trójka. Spostrzegła moje zdziwienie. Zmieszała się i: "Koń mi w polu wybił. Ruszył łbem". Ja: "Czemu się pani nie uczy?" "Ojciec nie pozwala, bo trzeba zostać na wsi. Ale będę przyjeżdżać na wieczorowe". Uśmiecha się. "Niech pani nie obcina włosów. Napiszę do pani". Pożegnałem ją, żałując, że nie mam aparatu, żeby zrobić jakiś fotoreportaż. Pamiętam, zdziwiła mnie jej odpowiedź: "Nie mogę mieć takich włosów. Muszę je obciąć. Na krótko. Na bardzo krótko".
Teraz więc po roku, siedząc przy stoliku w tej samej jadłodajni, pytam tę, która staje obok. "Co proszę?" "Czy pracuje tu jeszcze panna Anka?"...
- No dobrze, zrób coś z tego - przerywa Staszek.
Łukasz milczy. Znów ma spojrzenie zbitego psa, ociera twarz równie zmiętą jak chustka. Sięga po następną kolejkę. Wreszcie:
- Słuchaj, to ważne, ojciec tej dziewczyny ją katował, były kapo z Oświęcimia..."

Jadłodajnia była w obecnym sklepie u braci Żytkowskich
To wyjątek z książki "Za tyle pięknych dni" Joanny Iwaszkiewicz. Miasteczko z barokową kolegiatą, z położoną blisko niej jadłodajnią ani chybi musi być Sejnami. Lubię tak myśleć, choć przeczy temu fakt, że dziewczyna znad Wigier raczej w Suwałkach szukałaby pracy, niż w Sejnach. Ale ślad w literaturze lokalny jest. Miłe.

7 maj 2011

Pijanych i dzieci Pan Bóg ochrania

To był drugi z kolei podobny wyjazd. Miejscowi działacze kultury zadzierzgnęli w poprzednich latach na tyle mocne więzi z kolegami z Litwy, że jak w dym można było jechać do tego kraju, świeżo odzyskałego niepodległość (wyjazd o rok wcześniejszy był wyjazdem do kraju dopiero ODZYSKUJĄCEGO niepodległość i zakończył się tak nieprawdopodobnie, że dziś nie dowierzam swoim wspomnieniom i muszę je skonfrontować z kimś z uczestników ówcześnie dorosłych, zanim je tu opiszę).

Ten wyjazd był moim drugim pobytem na Litwie. Od początku chybiony, bo z koleżanką byłyśmy najstarszymi spośród uczestników, w dodatku nie należałyśmy do zespołu teatralnego, z którego pochodzili wszyscy wyjeżdżający. Co miałyśmy tam robić, same nie wiedziałyśmy, a stan nastoletniej "kozowatości" wydatnie nam w tym pomagał. Ni dzieci, ni kobiety, ni z teatrzyku, ni z kółka plastycznego - nie wiadomo co i kto.

Celem naszej transgranicznej wyprawy był obóz w Girulai pod Kłajpedą, wielki leśny nadmorski kemping z drewnianymi domkami na rozległym terenie. Nadmorskość obozu podkreślała jego nazwa: "Żuvedra", po litewsku - rybitwa. Na miejscu okazało się, że miejsce to nosi znamię dopiero co odrzuconego przez Litwę statusu jednej z republik ZSRR. Obóz, który dziś byłby zwykłym kempingiem, wtedy rozmieszczeniem budynków musiał kojarzyć się z legendarnym radzieckim "Artkiem". Wyjaśnienie dla urodzonych później: "Artek" był letnim obozem dziecięcym dla pionierów (harcerzy ZSRR), opiewanym w podręcznikach do języka rosyjskiego i w obowiązkowo prenumerowanych w podstawówce radzieckich pisemkach dziecięcych "Murziłka" i "Wiesiołyje kartinki".
W tychże periodykach rozkosze czekające dzieci z bratnich krajów podczas wakacji w  "Artku" symbolizowały często akwarelowe ilustracje, przedstawiające wianuszek stylizowanych postaci dziecięcych trzymających się za rączki i tańczących w kółku. Były tam dzieci żółte i czarne. Dopiero dziś rozumiem, że np. Murzynkowie symbolizowali wypoczywające w "Artku" dzieci z Kuby i socjalistycznych reżimów Afryki, a nie w ogóle Murzynów z całego świata. Wstyd się przyznać, ale jako dziecko sądziłam, że nasz ustrój polityczny obejmuje cały glob, a co za tym idzie - w krymskim "Artku" bawią się dzieci ze wszystkich krajów świata.

Tak czy siak, "Żuvedra" była rozplanowana na obraz i podobieństwo "Artka". W centrum zbiorowiska leśnych domków był wielki budynek z salą widowiskową na 200 osób, gdzie liczni uczestnicy kolonii mogli sobie nawzajem urządzać występy i pokazy tego, co kto umiał. Za naszym pobytem było równie "mieżdunarodno" i integrująco. Teatralna grupa, z którą przyjechałyśmy przygotowała rodzaj półspektaklowego pokazu z kilkoma piosenkami (my też musiałyśmy się ich uczyć. Do dziś nie wiem dlaczego, były to dwa smętne szlagiery z musicali, m. in. "miałem myśli własne, ktoś stwierdził, że zbyt ciasne, co mam robić, bez myśli jak żyć? bez myśli jak żyć..." Ostatecznie pokaz oglądałyśmy z widowni). Grupa z Ukrainy np. przygotowała jakieś pląsy i do dziś mam przed oczami, jak para wychowawców kolonijnych, drobna kobieta i równie niewielki mężczyzna tańczą na środku sali niewiarygodnego wprost "kazaczoka" z podskokami, szpagatami i klepaniem się po udach. Oboje ubrani byli w stylonowe dresy, przy czym ona była w profesjonalnych sandałkach do tańca towarzyskiego, szytych na miarę.

Domki, w jakich mieszkaliśmy. Źródło: "zuvedra-giriulai.lt"
 Żywot nasz w obozie nie był łatwy, byłyśmy z kilku względów na cenzurowanym, o powodach zamilczę. W ramach wymuszenia na nas integracji z młodszymi uczestnikami wyjazdu dostawałyśmy czasem zadanie pilnowania kilkuletniej dzieciarni. Nastrój w związku z tym i w ogóle, w związku z niedopasowaniem naszym do otoczenia oraz otoczenia do nas, miałyśmy grobowy.

Trzeba zdać sobie sprawę z tego, jak wyglądała Litwa w tym czasie (w roku - chyba - 1990). W świeżo uwolnionej republice ceny wszystkiego były powalająco niskie, ale półki puste. Dzieci z Polski chciały wydawać przywiezione złotówki, ale nie bardzo miały na co. Pamiętam wyprawy do cukierni w Girulai, gdzie kajtki nabywały całe ogromne torty z przybraniami i wracając lasem rwały je rękoma i pożerały, obrzucając się resztkami po najedzeniu. Jedyna knajpa, która choć trochę przypominała dzisiejsze fastfood'y była oddalona o 8 km spaceru plażą. Była tam jakaś pizza, pizzy nieprzypominająca, główne danie to był pieczony kurczak. Do picia żadnych coli itp. a jedynie sok z granatów w kartonikach, które wtedy jeszcze i u nas były novum.

Tak jak i u nas, co dziś wydaje się nieprawdopodobne, nikt chyba nie bawił się w przestrzeganie prawa. Biznesmeni-aferzyści, przemyt, nielegalny handel, ex-bezpieczniacy - to wszystko toczyło się prawie zupełnie jawnie, tak w Polsce jak i na Litwie. Po czasach zamordyzmu postkomunistyczna "morda" kłapała jak szalona, ciesząc się tym, że może wykonywać ruchy, jakie tylko sobie zechce. Tym my, jako jeszcze dzieci, dojrzewaliśmy i nasiąkaliśmy (dodam, że na podobnych koloniach rok wcześniej w hotelu natknęliśmy się na ludzi z Sejn, którzy byli tam w sprawach transakcji papierosowych i nikt absolutnie nie widział w tym nic zdrożnego. Tamte czasy wołają wprost o opisanie i  badania socjologiczne, ale kto się tym zajmie?)

Jak to na podobnych wyjazdach kolonijnych bywa, dorośli niezbyt starali się trzymać przed nami w tajemnicy wieczorne popijawy, ale też i różne smaczki z otaczającej nas rzeczywistości. Tak było z opowieściami litewskich opiekunów o grasującej w Kłajpedzie i okolicach mafii. Nie szło tu o prosty handel papierosami, czy wódką, tylko o rekiet, regularną mafię, porachunki, ofiary w ludziach, itp. Nikt nas jednak wprost nie uświadamiał, czego należy się wystrzegać podczas tych wakacji. Może z koleżanką łatwiej niż młodsi od nas wyłapywałyśmy kawałki "sensacyjek" z rozmów opiekunów na stołówce, czy podczas morskich kąpieli. Pamiętam jakieś odniesienia do mafii odeskiej, strasznej, rządzącej wszystkim i wszystkimi.

Tutaj mieszkali nasi opiekunowie. Źródło: "zuvedra-girulai.lt"
Po niecałych dwóch tygodniach "męki" i liczenia przez nas obie dni pozostałych do wyjazdu, termin powrotu do Sejn był już bliski. Na pożegnanie zapadła decyzja o wspólnej polsko-litewskiej dyskotece w sali widowiskowej "Żuvedry". Choć już zostałyśmy "złamane" i drogą różnych perswazji nakłonione do integracji z dzieciarnią, to perspektywa rychłego powrotu do domu na nowo wzbudziła w nas ducha nastoletniej przekory i ani nam w głowach było pląsać z kajtkami w rytm ówczesnych hitów. Wystroiwszy się jak na piętnastolatki przystało, wyruszyłyśmy z domku w letni wieczór, aby popatrzeć, jak się maluchy bawią. Było po zmroku, wielka sala oświetlona disco-kulami była wypełniona dziecięcym mrowiem. Część naprawdę tańczyła, co młodsi, jak to na dziecięcych dyskotekach, ganiali się w kota i szarpali dziewczynki za kucyki. Chciałyśmy zaznaczyć, jak bardzo nie bierzemy w tej dziecinadzie udziału. Podkreśliłyśmy nasz dystans, siadając na brzegu wysokiej sceny i spuszczając nogi w rozświetloną laserami ciemność.

Nie wiem, jak długo z tej pozycji przypatrywałyśmy się falującemu morzu główek, komentując sobie nawzajem do ucha, kiedy po lewej otworzyły się drzwi wejściowe do sali i do środka weszło kilku mężczyzn. Najniższy z nich był TYM. Pamiętam pobłażliwy wyraz jego twarzy, kolorową koszulę, białe spodnie z zakładkami i ręce w kieszeniach, wsunięte tam ruchem gospodarza, który przyszedł sprawdzić jak się bawią jego upierdliwi, ale w sumie mili goście. Wyżsi mieli obojętne wyrazy twarzy, muskularne ramiona i czujny wzrok. Ustawiali się w rodzaj osłony przed NIM. Cała grupa z pobłażaniem rozglądała się po tej niby-szkolnej zabawie dzieci z bratnich krajów.

Wtedy wzrok najniższego spoczął na nas, siedzących na podwyższeniu nastolatach z wytuszowanymi rzęsami, w dżinsowych miniówkach. Wydaje mi się, że nic nie powiedział, nawet nie skinął w naszym kierunku ruchem brody. Dwóch spośród ochroniarzy oderwalo się od szpicy i rozgarniając morze dzieci parło w naszym kierunku. Milczałyśmy. Ja zupełnie nie uświadamiałam sobie dokąd i po co oni idą, nie wiązałam tego w żaden sposób ze sobą, z nami. Kiedy byli kilka metrów od nas,  w ręce jednego pojawił się nóż. Nie wiadomo jak, nie wiadomo kiedy, przed nimi w tłumie dziatwy stanął nasz opiekun kolonijny. Hamował, odwracał uwagę, prosił. Pamiętam słowa: "eta tolko rebionki".

Na mnie i koleżankę spłynął nagły dar pojmowania grozy sytuacji. Zeskoczyłyśmy ze sceny i nie oglądając się na nic pobiegłyśmy w świetle obozowych latarni do naszego domku. Niewiele mówiłyśmy, wskoczyłyśmy z bijącymi sercami do łóżek, ale sen nie przychodził. Opiekun, któremu za złe miałyśmy wcześniejsze próby zaangażowania nas w obozowe zajęcia, nagle wydał się jednak kimś w rodzaju zbawcy. Pamiętam szept koleżanki w ciemnościach: "mogłyśmy teraz leżeć w krzakach, zgwałcone, z poderżniętymi gardłami". Po powrocie nie rozmawiałyśmy o tym za wiele, może opowiedziałyśmy kilku znajomym tonem sensacji, pewnie przyjętej z niedowierzaniem. Z opiekunem i innymi dorosłymi uczestnikami wyjazdu nie rozmawiałam o tym nigdy. Nad całym zdarzeniem i wszystkimi przykrymi zdarzeniami tych dwóch tygodni jakby narosła jakaś bańka traumy i zapomnienia jednocześnie. I do dziś nie wiem, ile brakowało, żebym leżała w krzakach nadmorskiego portu w postsowieckim kraiku.

18 mar 2011

Karuzela

Na przełomie lat 70. i 80. sejneńskie osiedle liczyło co najmniej kilka bloków. Pamiętam świeżo zasiedlony blok przy ulicy Wojska Polskiego 15, do którego można  było się dostać, przekraczając bagienko przykryte belkami i płytami chodnikowymi.
Wyprawy na osiedle były dla mnie rzadkością, niedzielną eskapadą za rzekę, najczęściej na obiad do zaprzyjaźnionej rodziny. Droga z reguły prowadziła ulicą Emilii Plater, obok sklepu mleczarskiego (zawsze atrakcyjny, na szybach były niebieskie malowidła, co za cymes w czasach szarości!) i małego, zgarbionego domku z szyldem krawca (?) w oknie. Dziś w miejscu tego domku jest parking u zbiegu Emilii Plater i Parkowej. Dalej z prawej białootynkowany dom na wysokim fundamencie i ogród Pietruszkiewiczów. Zaraz zaczynało się osiedle, nieco zryta połać brunatnej ziemi z kilkoma ceglanymi "wieżowcami" i tym, co najbardziej atrakcyjne dla dziecięcego oka - huśtawkami i karuzelami.

Inne wyprawy na osiedle miały za cel pierwszy z rzędu trzech bloków na ulicy Konarskiego, gdzie mieszkała ciocia. W trakcie spacerów okołowizytowych w oko wpadło mi miejsce przed środkowym blokiem: betonowa platforma miała okrągły kształt, na wierzchu były kolorowo pomalowane barierki. Dopytywałam się, czy to jest karuzela - barierki były zrobione z takich samych rur, jak konstrukcje huśtawek na osiedlu. No i ten kolor, taka sama olejna farba, chyba żółta. Dorośli próbowali rozwiać moją pewność: to miało być duże blokowe szambo, a barierki zostały postawione, żeby "dzieci nie wchodziły na to, bo się zawali i wpadnie się do środka". Dla mnie argumentacja była mało przekonująca. W środku musiał być mechanizm, który napędza betonowe koło do kręcenia, a barierek należy się trzymać, żeby nie spaść. Na osiedlu nie takie cuda mają, jedna karuzela więcej, jedna mniej...
Barierek od dawna nie ma. Do dziś nie wiem, co to takiego jest.
Załóżmy więc, że stara karuzela.

5 lut 2011

Tele-komunikacja nocą

Trochę z nudów, trochę z rzeczywistej potrzeby straciłam chwilowo głowę dla pracownika telekomunikacji. Nigdy wcześniej go nie widziałam, znajomość była efektem interwencji mojej siostry, która trawiła noce w pracy na zawieraniu znajomości internetowych. Z nadmiaru udzieliła mnie coś z tej przebogatej oferty.

Człowiek „tepsy” miał tę zaletę, że pracował w brygadzie testującej budki telefoniczne. Testować, znaczyło u nich dzwonić, więc każdy dostawał nieograniczoną pulę służbowych kart telefonicznych. Dla rozwoju tej znajomości  wystarczyło więc, że stało się w okolicach którejś z sejneńskich budek telefonicznych o odpowiedniej porze i podnosiło słuchawkę, kiedy aparat zadzwonił. Pora musiała być odpowiednia: dostatecznie późno, żeby być po pracy i żeby ruch uliczny nie zakłócał wielogodzinnego międlenia słów, płynących z pewnego miasta na Podlasiu do Sejn. I z powrotem.

Budka telefoniczna przy ul. 22-Lipca wciąż (o dziwo) istnieje

Czas był wczesnojesienny, seanse telefoniczne długie, na ulicach robiło się coraz bardziej pusto. Co jakiś czas wodząc mało przytomnym wzrokiem notowałam pojawienie się policyjnego patrolu. Funkcjonariusze, którym za dnia wypłacałam pensje, dodatki, trzynastki i mundurówki, słusznie zgadywali, że kilkugodzinne wiszenie na ulicznym telefonie jest czymś w rodzaju randki. Stąd uśmiechy i wzniesione w górę kciuki.

Którejś nocy, kiedy ostatni rowerzyści przemknęli bez świateł po chodnikach, uliczne latarnie zgasły, a patrol oddalił się gdzieś w inne rejony miasta, nadbiegł mężczyzna. Nie był widoczny z daleka. W ciemną noc odnogę głównej ulicy Sejn dodatkowo kryły gęste drzewa małego parku. Słychać było człapiące kroki kogoś, kto już nie używa sprintu. Zamilkłam. Kiedy biegnący zaczął się zbliżać ku mnie, stało się jasne, że tamten głos w słuchawce niczego mi ułatwi, w niczym nie pomoże, tylko zdekoncentruje.

Czarny cień głośno tupiąc przybliżał się środkiem jezdni, prosto do mnie, na mnie. Zahamował tuż tuż. Dysząc zaczął z nutą desperacji w głosie wyrzucać słowo po słowie:
- Pani! Gdie u was! Możno! kałbasu pakupit?!
Lekceważąc łaskoczącą omdlałość łydek wskazałam ręką miejsce, z którego przybiegł. Gromko, żeby zapanować nad drżeniem głosu, powiedziałam:
- Smatri pan! Magazin „Bajka”. Tuda ani wsiu nocz pradajut, kałbasa toże jest.

13 sty 2011

Zamknięte, remanent

Do pracy w GS trafiłam dzięki pani M. Wcale nie pchałam się do roboty, miałam plany wyjazdowe związane ze studiami, które wcześniej odraczałam, mając po dwunastu latach podstawówki i liceum dosyć nauki. Pani M. gorąco zachęcała do tej pracy, bo dorywcza i na krótko. Widać było, że w jej oczach odmowa złapania takiej okazji była grzechem, bo to przecież praca... Wstyd przed tym, co ludzie pomyślą spowodował, że się zgodziłam. Nie wiedziałam, że parę lat później, po studiach, sama zapukam do GS-owych drzwi i zostanę tam na rok.

Ale teraz zatrudniłam się tylko na umowę- zlecenie. W biurze GS musiałam zjawić się o skandalicznie wczesnej, jak na mnie, porze. Nigdy przedtem nie byłam w tej kamienicy przy Zawadzkiego. Wzorzysta terakota dziewiętnastowiecznych schodów zrobiła na mnie wrażenie, ale już piętro, na które prowadziły te schody, wciąż tkwiło w epoce PRL. Szafy ze sklejki, brązowe boazerie, nieśmiertelne czarne herbaty w szklankach na biurkach kobiet i one same, ozdobione trwałą na szarych, zmęczonych włosach. Bardzo wymagające – od siebie, nie ode mnie, Boże broń! Nie przyszłam w gościnę, ale zaraz posadziły mnie, zrobiły herbatę, oglądały ciekawie, na głos zastanawiając się, czy sobie poradzę. Czy sobie poradzę, oto jest pytanie. To nie była pierwsza moja praca, ale pierwsza związana z liczeniem, matematyką, zmorą, gładzizną mózgu. I pierwsza w Gminnej Spółdzielni.

Siedziba biura GS od lat powojennych. W latach 2001/02 biuro
zostało przeniesione na piętro WDT. Teraz jest tu Agencja
Restrukturyzacji Rolnictwa.

„Jestem B. Będziem razem robić” powiedziała konkretnie moja przyszła partnerka. Po dopiciu herbaty i zebraniu papierów poszłyśmy do czekającego na nas w kamazie kierowcy. W teren jechał z nami zakładowy stolarz, emerytowany milicjant. Już po krótkich oględzinach stwierdził, że nie nadaję się do łóżka, bo musiałby mnie w nim szukać, a tego nie lubi. W takiej atmosferze, obijając się o siebie w kabinie kamaza dojechaliśmy do wsi. Zaczął się mój pierwszy dzień w pracy.

Była to zima. Wszystkie remanenty odbywały się w okolicach Sylwestra, więc wyprawy w teren wypadały w trzaskające mrozy, w hałdach śniegu. Sprzedawczynie spodziewały się ich, ale i tak pierwsza ich reakcja na widok komisji była emocjonalna. „Ło Jezuuu” - zawołała kierowniczka mojego pierwszego kontrolowanego sklepu, drżącymi rękami walcząc z kłódką na drzwiach. „Nie o Jezu, nie o Jezu. Wiedziała, że koniec roku idzie i remanent będzie” - skwitowała spazmy B.

Wcześniej ustaliłyśmy, lub raczej sama postanowiła, że ja będę pisarzem tej naszej dwuosobowej ekspedycji. Miała wiele lat doświadczenia w liczeniu towarów, w liczeniu w ogóle. Skończyła ekonomiak, ale operacje liczbowe czy logiczne, jakie milcząco budowała w głowie, podając na koniec perfekcyjny wynik, pokazywały, że gdyby nie start życiowy z puszczańskiej wioski, mogłaby zajść daleko.
Ale w GS zaszła daleko w sztuce liczenia sklepowych towarów: w sztablach, na paletach, opakowaniach zbiorczych i jednostkowych. Liczyła paczki cukru na jednej palecie, zawartość reszty palet spiętrzonych pod sufit szacując na podstawie tego jednego przykładu i w kilka sekund podając wynik. Bezbłędny. Sklepowe buntowały się, przeczuwały spisek mający na celu wpędzenie je w manko, żądały rozrywania papieru i liczenia gołych paczek cukru tak, jak je widać. B. ustępowała, a wynik i tak wskazywał, że licząc szare wielkie pakiety w głowie widziała ich zawartość, nie musząc „trybuszyć”, rozrywać, zdejmować.

Mnie przypadło pisanie. Na dwustronicowym formularzu z wkładką należało zainstalować dwie kalki, aby wkładkę uczynić fioletową kopią spisu. Żeby robota szła szybciej szykowałam na początek kilka takich zestawów według rad B., która umiała przewidzieć, jak wiele kwitariuszy zapełnimy w danym sklepie, czy magazynie. Aby nie przerywać sprawnego liczenia zapełniałam tylko pierwsze strony, odpowiednio je numerując. Później była krótka przerwa na przełożenie kalki na strony nr 2 i ruszałyśmy od nowa: pozycja, nazwa, sztuk, cena, wartość. Pozycja, nazwa, sztuk, cena wartość.
Lizaki, maszynka Polsilver, zapałki, guma do żucia - to drobiazgi przy kasie, na ladzie. Ogórki w occie, kawa zbożowa, podpiwek, denaturat, czekolada, ciastka wagowe, kubek litrowy, ściereczka lniana, solniczka z pieprzniczką, wiadro cynkowe, śpiochy dziecinne. Po najcięższe na zapleczu: cukier, śledzie z beczki, kapusta kiszona, mąka, konserwy, znicze. Przerwy tylko na podliczenie wartości stron i przełożenie cennej fioletowej przebitki do nowych formularzy. Zaczynałyśmy po siódmej rano, kończyłyśmy nieraz po dziesiątej wieczorem, z przerwą na obiad. Większe wiejskie sklepy zajmowały dwa, albo i trzy dni. Kładąc się do snu widziałam przed oczami kalkulator i skaczące ramki spisowego formularza. Przesilony pisaniem na akord prawy nadgarstek bolał jeszcze wiosną, kiedy moja dorywcza praca dawno się skończyła.

„Remament”, jak głosiły kartki na drzwiach, oznaczał specjalny ceremoniał. W oszronionym wnętrzu świeżo otwartego po nocy sklepu sklepowa czujnie patrzyła spod wełnianego beretu. „Pani B., może my tego, tu zimno, panie nie przyzwyczajone, rozgrzejem się”. „Nie – twardo odmawiała B. - Jak skończym, będzie czasu, to owszem. Teraz czeka robota.” Za pierwszym remanentem wydało się, o czym mowa. W porze obiadu sklepowe oddalały się na zaplecze do telefonu, albo robiły szparę w zamkniętych dla klientów drzwiach, poszeptując z tajemniczymi cieniami. Wkrótce odbierały pakiety, niesione z domu przez mężów albo dzieci: kiełbasy palcówki, majonezowe sałatki, słoikowe mielonki lądowały na uprzątniętej z papierów ladzie. Godność nasza nie pozwalała szybko porzucać przywiezionych ze sobą kanapek, ale dotkliwe zimno, od którego włosy jeżyły się na głowie, ale smakowite zapachy, ale gorące zaproszenia sklepowych...
„Otworzym” zduszonym głosem proponowała kierowniczka sklepu, a sklepowa już ściągała z półki nieujętą jeszcze w remanencie butelkę i szybko wrzucała do kasy jej równowartość. „Po jednym i do roboty” pozwalała B.

Niemiłe interludium stanowiły magazyny nawozów, maszyn rolniczych i materiałów budowlanych. O ile w straszliwej zmarzlinie sklepów można było w przerwie parzyć pośladki i dłonie o obudowę gazowego piecyka, o tyle w magazynach liczenie i pisanie odbywało się poza kantorkami, ogrzewanymi przez kaflowe piece. B., która szybko przekonała się o tym, z jak bardzo francuskim psem ma do czynienia (po kilku dniach w terenie przyszłam do pracy z grypą, niewidząca na oczy), zdjęta litością brała zeszyt i z magazynierem szła w skutą zimnem betonową jaskinię magazynu. Tu też dokonywała cudów liczenia zwalonych w sztable worków cementu, czy provitu. W testach na inteligencję są takie zadania „policz, ile”, w których przedmioty do policzenia zamknięte są w prostopadłościanie, a jego zawartość widać tylko w części i należy domyślić się, jak są rozłożone  w części niewidocznej i ile ich jest. Ja te testy zawsze oblewałam.

B. liczyła, w tym czasie ja w kantorkach lepiłam się do kaflowych pieców, snując wzrokiem po pajęczynach, zatłuszczonych ceratach, zniszczonych zydlach i starych radiach, w których zawsze leciało „Comment ca va? Comme ci, comme ci, comme ci, comme ca”, nieśmiertelny hit pierwszego programu Polskiego Radia. Przygotowane formularze czekały na powrót B. z magazynierem. Dawała mi zeszyt z policzonymi na brudno towarami i siadała przy piecu, a ja zabierałam się do pracy.
W magazynach bywały i zgrzyty. Kiedy przyjechałyśmy do B., maleńki magazynier podejmował gości w hawajskim cieple kantorka. Nasze pojawienie się wzbudziło popłoch, kożuszaste postaci wybiegły zygzakiem na śnieg, łomocząc zamarzniętymi obcasami gumofilców. B. nie wszczynała awantury. „Prezeska wie, co wy tu wyprawiacie. Przyjdzie czas, zamknie magazyn.” Mikry brunecik kajał się i przepraszał, zbierał puste butelki i słoiki z niedopitą wódką. Wezwał telefonicznie żonę z odsieczą: pieczonym mięsem, sałatką i sękaczem. Nadejście ogromnej, otyłej kobiety z gościńcem w koszyku obserwowałam przez okienko. Nie wiedziałam wtedy, jak szybko ziszczą się proroctwa B. co do długości istnienia wiejskich magazynów. W jednym z nich otwarto kilka lat później słynną dyskotekę. Kiedy pierwszy raz tam pojechałam, w myślach układałam towary, tak jak leżały tej zimy "tu był cement, tu sól lizawka, na podeście leżały zwoje sznurka do snopowiązałki". Zamiast tego były zielone ściany, lasery, muzyka techno i coś kapało na głowę z sufitu. Nieszczelny? Ale przecież nie pada. „To pot. Skrapla się na suficie i kapie” - wyjaśniła koleżanka.

Solą GS byli ludzie. Czułam się wśród nich tak, jak oni mnie odbierali, nowa, młoda, nie nasza. Milczałam, słuchałam, patrzyłam, czasem błaźniłam się, wybuchając głośnym zachwytem nad emaliowanymi garnkami, których w mieście nie było do kupienia, ale w wiejskich sklepach GS musowo były. B. z powagą pełniła wobec mnie obowiązek nauczycielki fachu i życia. Kiedy się myliłam i pomyłka wychodziła na jaw, sklepowe rozpoczynały gromadny sąd: nowa mogła pomyłką spowodować, że wyjdzie manko, każą spłacać, nowa się wybieli bo jest z biura, a my co? B. twardo stawała w mojej obronie „Młoda jest. A ty co, jedna z drugą? Od razu umiałaś wszystko? Pamiętam, jak przywoziłaś faktury do biura, do diabła nie były podobne. Tu dziewczyna szybko pisze, żadna tak szybko nie pisała. A błędy zawsze wyjdą, będziemy sprawdzać w biurze jeszcze raz.”

Twarde kobiety pracowały w twardych warunkach. Jak było zimno, nie tylko w wiejskich sklepach, świadczy mój odmrożony na remanencie nos. W Sylwestra przypadł nam przeżywający swój schyłek Wiejski Dom Towarowy w Sejnach. Zajmował już tylko parter, towaru nie było wiele, na dwa dni liczenia. Jak wszędzie w sklepach GS, tak i tu witryny zdobiły piece akumulacyjne, zimne w dzień i w nocy. Jedyny jasny punkt w oceanie zimna to piecyk gazowy. Wieczorem, po skończonej partii towaru kobiety puściły mnie wcześniej (szłam na Sylwestra do Nory), B. została, żeby podgonić nieco. Kiedy wychodziłam ze sklepu, już nie czułam części ciała, krążenie cofnęło się z rąk, twarzy i nóg do brzucha, jakby chroniąc ważniejsze organy. Przy minus dwudziestu stopniach biegłam do domu nie mogąc złapać powietrza. W korytarzu po kilku minutach rozmowy ze mną matka stwierdziła rzeczowo „Odmroziłaś nos”. Odwróciłam się do lustra i zobaczyłam szron na nosie, chociaż stałam już w cieple, zdejmowałam przecież od kilku minut kurtkę, swetry i kamizelkę puchową. Nos był blady, w zetknięciu z żywym, ciepłym i wrażliwym palcem odmawiał kontaktu. Nie czułam go. Sylwestra spędziłam ze strachem w sercu, rozpędzanym przez doświadczenie: miałam już przymrożone palce u nóg i wiedziałam, że można to wyleczyć, choć z trudem i trwa to długo. Kolor nosa po kilku dniach zaczął przechodzić w fiolet i róż. Na wiosnę została po odmrozinie różowa łatka, która zmniejszała się coraz bardziej, aż zanikła. Teraz zimą nos marznie mi najszybciej i tracę w nim czucie. To pamiątka po WDT.

Chcę podkreślić, że poza potworem zimna nic nie straszy mnie we wspomnieniach o tej zimowej pracy. Były miłe chwile, kiedy remanent dobiegał końca i manko okazywało się małe. Sklepowe oddychały z ulgą i zaczynały na nową patrzeć przychylniejszym okiem. Były chwile tryumfu, kiedy wychodziła superata i sklepowe w euforii chciały nas obdzielać towarem z nadwyżki. B. tonowała tą podzielność, przypominała, że w biurze cały remanent będzie sprawdzany jeszcze raz i może się okazać, że wyszła nie superata, a manko. Pewnego razu dostałyśmy w M. po jednym mrożonym kurczaku, darowanym za stwierdzenie superaty. W domu upojona nalewką i zmęczeniem schowałam blade ciałko do zamrażarki i poszłam spać.