22 wrz 2010

Jedli, pili i palili. Gdzie? cz. I



Kiedy eksplorujemy po nocach nasze „trzy na krzyż” sejneńskie knajpy, nie myślimy o clubbingu sprzed 20, 30 i więcej lat. A przecież kiedyś też szukano zapomnienia i rozrywki w tzw. lokalach. Co ciekawe, wtedy przemysł gastronomiczny nie szedł, jak obecnie, po najmniejszej linii oporu i dbał o klienta na całego, karmiąc, pojąc i estetycznie gładząc po główce. Choćby tym klientem był tylko robotnik z teczką, sumiennie przepijający wypłatę, zarobioną, jak to się wtedy mówiło – w zakładzie pracy.

Młodzież gromadzi się na murku pod dzisiejszymi "Delikatesami"
lata 60. Fot. Jan Lupo

Sejny nocą przed 20-30 laty mogły budzić optymizm. Nie było to upadające miasteczko z gasnącymi w porze najlepszej zabawy latarniami. Sejny nocą świeciły i to na kolorowo. Potentatem w zakresie wykorzystywania światła do celów promocyjnych była Gminna Spółdzielnia „Samopomoc  Chłopska”.
Potentatem, rzecz jasna, jest i dziś, ale w dziedzinie chleba powszedniego i do niego wędliny. Wówczas jej sklepy i lokale stały neonem! Może nie były to neony na miarę Broadway'u, ale trzeba pamiętać, że w latach 70. w Warszawie świeciły takie instytucje, jak np. „Spółdzielnia Inwalidów”, a dziś wśród warszawian odżywa tęsknota za nimi. Myśmy też mieli neony na swoją miarę i jest za czym tęsknić. 
Dzisiaj kogo stać, jada w restauracjach, a kogo nie, progu takiego przybytku nie przekroczy. Jak się już rzekło, wtedy czasy były inne. Polska Rzeczpospolita Ludowa była państwem socjalistycznym i co za tym idzie, socjalnym. Każdy miał „knajpę” na swoją miarę i na możliwości swojej kieszeni.

Czas wymienić to bogactwo z imienia...

Gastrofazę można było zaspokoić w dwóch lokalach, obu należących do Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”. Pierwszy z nich – Restauracja „Skarpa” miał nieco skromniejszą bryłę architektoniczną, niż dziś. Za to przypominał podłużną witryną dzisiejszy budynek tzw. Delikatesów. W pierwszej, większej sali podawano kawę, a atmosfera była iście klubowa – popielniczki na każdym stoliku, swojski dymek ze „Sportów”, „Irysów” i „Klubowych” snuł się w powietrzu.


Zdjęcie z II tomu "Materiałów do dziejów Ziemi Sejneńskiej". Ach, te ziarno, typowe dla
wydawnictw z lat 50-60. Na zdjęciu widać neony "Hotel", "Restauracja Skarpa", a po lewej u góry "kłosek" - logo GS SCh. Przed witryną syrenka, obok łada lub fiat 125 p :)



Pocztówka "ruchowska". Neony, jak na dłoni. I te auta
gości (?) :)



Sala w głębi (która dziś jest pomieszczeniem dla palaczy) była rdzeniem tego przybytku. Na stolikach obrusy i firmowa zastawa „GS” z zielonym logo. W kącie bufet z podświetloną witrynką, w której można było zobaczyć zakąski z karty – różne śledziki z cebulką, galarety itp. Bufetowa pani Lena, piękna brunetka z opaską z białej koronki na włosach odbierała zamówienia także przy stolikach. Mnie było dane tam zjeść zupę owocową z makaronem typu gwiazdki. Jakim napawał mnie zachwytem, zrozumieć może tylko ten, kto pamięta, że takiego makaronu nie można było kupić w sklepach i że w czasach PRL wszystko było uproszczone, siermiężne, byle jakie. Tłoczenie makaronu w tak wyrafinowany, atrakcyjny dla dziecięcych oczu kształt wydawało się niewyobrażalnie luksusowe. 
Paczka "Popularnych"
(humor.ranek.pl)


Dodam, że zupa podana była także w firmowym talerzu z logo „GS”. Mały fragment tej królewskiej zastawy stał się moją własnością w czasach mojej pracy w Gminnej Spółdzielni. Podziękować za to muszę koleżankom z biura, paniom Marysi i Krystynie. Muszę też wyjaśnić, że zastawa z geesowskich lokali miała podwójne życie. Otóż w PRL niczego nie było pod dostatkiem, a najczęściej nie było nic w ogóle. Talerzy i sztućców nie szło kupić, ot tak sobie, w sklepach. Dlatego konsumpcja w eleganckiej restauracji kończyła się często zgarnianiem ze stołu a to łyżki, a to spodeczka. Tym sposobem po dziś dzień w wielu sejneńskich domach można te artefakty znaleźć. Spieszę wyjaśnić, że pani Marysia i pani Krysia doszły do posiadania tych skarbów w bardziej legalny sposób. Kiedy GS zamykał knajpy, pracownicy mogli za grosze wykupić wyposażenie i takim to sposobem moje starsze koleżanki zdobyły ceramikę z zielonym logo.


Zielone logo to leitmotiv ówczesnych sejneńskich ulic. Jak już się rzekło, zielonym stylizowanym kłoskiem świeciła w nocy Restauracja „Skarpa”, świeciły też inne „geesu” przybytki.



"Kłosek" - logo GS

W XIX-wiecznej kamienicy, miejscu, gdzie dziś prosperuje sklep rodziny Żytkowskich, do połowy lat 80. działała kawiarnia/jadłodajnia „GS”. Lokal we wczesnym okresie był kawiarnią (zastępował zamkniętą na czas remontu „Bajkę” - ale o tym niżej). W mojej pamięci zapisał się jako Jadłodajnia, tańsza wersja Restauracji „Skarpa”. Tutaj obyło się bez neonów, przeznaczenie lokalu wyjaśniał prosty szyld nad drzwiami ze znaczkiem skrzyżowanej łyżki i widelca, wszystko więc było jasne. Najtańsze obiady w Sejnach serwowano z okienek w ścianie (które schowane za regałami sklepowymi istnieją do dziś), jedzono je na tzw. klubowych stolikach. Były to niewielkie stoliki z kwadratowymi blatami z płyty, pod blatami miały zaś plecionkę z kabelków, na którą można było odłożyć np. gazetę, grę planszową. Stąd nazwa „stoliki klubowe” i powszechna ich obecność w wiejskich świetlicach, klubach i kawiarniach.
Wracając do „Jadłodajni”, nie pamiętam, czy używano tam obrusów, w każdym razie zastawa na pewno była skromniejsza, w grę wchodziły aluminiowe sztućce i porcelitowe kubki. Trzeba dodać, że zakłady pracy, pełniąc swą opiekuńczą funkcję wobec pracowników, fundowały im i ich rodzinom bony obiadowe. Takie bony w Sejnach realizowało się w lokalach gastronomicznych „GS”, zarówno w „Skarpie” jak i „Jadłodajni”.
Tyle o jedzeniu, ale przecież nie obowiązywała prohibicja i o alkoholu też należy wspomnieć. Ze swoich kilku pobytów w obu knajpach zapamiętałam barowe ćmy, nieświeżych panów z teczką, siedzących bez końca nad szkłem i popielniczką i w niewybrednych słowach sławiących urodę obsługujących kobiet. To były jednak widoki trochę przejmujące mnie grozą (swojego ojca widziałam pijanego raz w życiu, nie byłam przyzwyczajona) i starałam się omijać te osoby wzrokiem. 

Nie jadło się, lecz piło i godzinami siedziało nad popielniczką w słynnej, legendarnej w epoce Beatlesów Kawiarni „Bajka” (dziś jest tam sklep spożywczy nazywany potocznie „Bajką”). Powstała ona jako Kawiarnia „Luna” i pod tą nazwą funkcjonowała w latach 60. Czy świeciła w nocy? A jakże, front budynku zdobiły cztery płaskie litery z zamontowanymi z tyłu żarówkami. 
W „Lunie” moi rodzice spotykali się na koniaku lub wódce, tutaj siedziano pod parasolami na zewnętrznym tarasie, który do dziś istnieje.

Kawiarnia "Luna" (dziś sklep "Bajka"), pewnie jakoś na przełomie lat 60. i 70.
Fot. Jan Lupo



Kawiarnia "Luna" - widok z wnętrza na taras, czyli dzisiejszy
murek pod sklepem "Bajka". Fot. Jan Lupo

 Na przełomie lat 70. i 80. ktoś z geesowskiej góry podjął decyzję o remoncie „Luny”. Podobno decyzja była słuszna, bo od nieodłącznych „fajek” gości ściany i sufit były najzwyczajniej czarne. Remont trwał długo, na ten czas młodzież sejneńska przeniosła się do pra- Jadłodajni, tam sobie czyniąc gniazdo.

1-majowy pochód ulicami Sejn, lata 80. Widać neon GS SCh oraz napisy "Bar Restauracja" i "Bajka". Fot. z kroniki szkolnej ZS CKR w Sejnach
Po otwarciu „Luna” stała się „Bajką”. Świadczył o tym fantazyjny napis z – a jakże – neonowych rurek, umieszczony na ścianie. Napis, nie działający od lat został zakryty styropianem dopiero w tym roku. Ostatni sejneński neon przestał istnieć...

Wnętrze „Bajki” po remoncie zaskoczyło bywalców: zamiast pobielonych ścian brązowe boazerie, na ścianie na wprost wejścia niesamowite dzieło: ogromna płaskorzeźba z gliny przedstawiająca krajobraz o wschodzie słońca. Drzewa, krzewy, tarcza słoneczna nad horyzontem i wspaniały król puszczy – jeleń w centrum. Całość była dziełem Jerzego Srzednickiego, artysty plastyka, starego sejnianina z urodzenia i umiłowania, który w latach 80. zamieszkał w Smolanach, nie mogąc znieść zmian jakie zaszły w jego mieście – burzenia drewnianej architektury, budowania kloców z betonu.

Wtedy oczywiście Srzednicki był młody i w sile mocy twórczej. Dla „Bajki” zaprojektował specjalnie drewniane zydelki do siedzenia, wykonane później przez stolarza. Taką właśnie „Bajkę” pamiętam. W niedzielę, po kościele ojciec raz czy dwa wstąpił tam ze mną i siostrą na oranżadę. Pamiętam białe obrusy, koronkowe opaski kelnerek, kartonikowe ceny, wsunięte pod ustawione na lustrzanych półkach butelki. I oczywiście jelenia, który musiał powalać w czasach, kiedy nawet papierek po mydle był atrakcyjnym, bo kolorowym przedmiotem do zabawy. Wszechobecna szarość PRL – łatwo o niej zapomnieć w kolorowych czasach.

Wracając do sejneńskich neonów: nie tylko lokale były w ten sposób oświetlone nocą. Trzeba tu wymienić dwa sklepy, które również wyróżniały się w ten sposób. Pozostając w kręgu GS jako pierwszy wymienię Wiejski Dom Towarowy (WDT) przy ówczesnej ulicy Armii Czerwonej – dziś Piłsudskiego. Centrum handlowe sprzed 30 lat miało okazałe zielone neony na froncie.

Dawny Wiejski Dom Towarowy. Widać wyraźne ślady po zdemontowanym neonie "WDT",
przy rynnie po lewej pionowy ślad po zdjętym neonowym "kłosku" - logu GS "SCh"
W środku miało jeszcze większe, z dzisiejszego punktu widzenia, kurioza. Pamiętam wielkie lastrykowe powierzchnie podłogi, na nich zaś nieliczne obiekty pożądania np. pralka „Frania”, wirówka elektryczna, wszystko opatrzone kartonikiem „Tylko dla MM”. To był towar tylko dla Młodych Małżeństw i żeby móc kupić te wspaniałe ulepszacze życia, trzeba było przyjść z zaświadczeniem z Urzędu Stanu Cywilnego, że się czas jakiś określony temu wzięło ślub.
Pamiętam siebie w kolejce po pluszowy materiał zasłonowy w kolorze żółtawo- brązowym, rzucony na stoisko tekstylne (po lewej od wejścia). To była kolejka w rozumieniu ówczesnym, czyli cały parter (można go obejrzeć, jest tam dziś sklep RTV/AGD „Asta”) włącznie z częścią obuwniczą (na prawo od wejścia) był wypchany ludźmi, którzy co kilka godzin zmieniali się z członkami rodziny, znajomymi. Siostra i ja zmieniłyśmy naszą matkę i pamiętam swoje dylematy kilkulatki pod hasłem „ciemno się robi, czy zostaniemy tu na noc?” Na szczęście czy materiału zabrakło, czy mama wróciła po paru godzinach, dość, że nie nocowałyśmy w WDT, co tak w ogóle nie było niczym dziwnym i rzadkim w tamtych czasach i w tamtych sklepach.
Stoisko obuwnicze również pamiętam. To był czas, kiedy nie dopasowywało się butów do nóg, tylko odwrotnie – brało się, co rzucili, niezależnie, czy było dobre. Raz chyba uczestniczyłam w święcie zakupów, jako jego podmiot tj. służyłam stopami do mierzenia. Były tam osobliwe taboreciki dla mierzących, pokryte gumą. Czynności były nieprzyjemne, rozpaczliwe pytania mamy „dobre, no powiedz, nie cisną?” i nadzieja w jej głosie, że dobre i że przynajmniej jeden problem odpadnie. Sprzedawczyni (chyba siostra bufetowej Leny ze „Skarpy”) doradzała brać, bo następne nie wiadomo kiedy rzucą. W sumie wciąż odczuwam opłakane skutki noszenia za ciasnych butów w czasach kryzysu. Ale to temat na inną bajkę.

Dlatego tak akcentuję swoją jednorazową obecność przy zakupie butów, bo generalnie obuwie kupowano mi beze mnie i moich stóp. Jak? Ten patent znały wszystkie PRL-owskie matki. Nosiło się stale ze sobą patyczek ścięty z bzu lub leszczyny, dopasowany długością do dziecięcej stopy. Patyczek służył za miarkę, wystarczyło wsunąć go do buta i jeśli pasował z lekkim naddatkiem, to... Łatwo sobie wyobrazić, jakim ułatwieniem to było w sytuacji, gdy wieść o "rzuceniu" butów do sklepu dochodziła kobietę w pracy. Biec do domu po dziecko byłoby niepotrzebną stratą czasu, w tym czasie w sklepie tworzyła się kolejka, komitet kolejkowy, ustawiano rozkładane stołeczki, aby ułatwić sobie kilka dni stania itp. itd. A tak, magiczny patyczek pomagał. Nie do końca jednak, bo mierzenie nim nie uwzględniało "górzystości stopy", jej szerokości itd., stąd bolesne skutki.

Po latach wróciłam do upadającego WDT-u już nie jako klientka, ale jako pracownica GS, członkini komisji inwentaryzacyjnej. W połowie lat 90. resztki towaru sprzedawano na parterze: były jakieś materiały w belach, tasiemki, trochę tanich ubrań. O towarze „spod lady” i tym dla „MM” dawno wszyscy zapomnieli, WDT już nie był wtedy największą galerią handlową Sejneńszczyzny lat 80. Obowiązki pisarza komisji upoważniały mnie do błądzenia po zapleczach. Zobaczyłam tam resztki dawnej potęgi: taboret dla mierzących buty, jakieś ułomki manekinów.
Kilka lat później, po studiach znów wróciłam do pracy w GS. W 2001-2002 roku inspektor pracy nakazał bezwzględnie wyprowadzić biuro Spółdzielni z walącej się XIX-wiecznej kamienicy przy ul. Zawadzkiego. Wybór szefowej padł na WDT – piętro zostało wyremontowane i dostało oddzielne wejście na tyłach budynku. W trakcie przeprowadzki biura miałam okazję zajrzeć na strych (gdzie mieszczą się dwa fantastyczne lokaliki pod mieszkania, niestety do remontu, no i jak wchodzić do mieszkania przez zamknięte nocą biura?) W każdym razie strych był usiany resztkami pozostałości z czasów WDT. Zobaczyłam tam manekiny znane z dzieciństwa, tabliczki „Tylko dla MM”, „Dbaj o swoje miejsce pracy”. Nie wzięłam, choć mogłam. I chciałam, bo tak jak wielu trzydziestolatków odkrywam, że codzienne życie w PRL zaczyna tonąć w niepamięci.

Wracając do neonów: kolejny i chyba już ostatni (w mojej pamięci) sklep ze świecącą reklamą to pawilon ZURiT, czyli Zakładu Usług Radiotechnicznych i Telewizyjnych. Był to państwowy, sieciowy twór, w którym kupowało się radia, telewizory (czarno-białe, oczywiście), gramofony etc. Tam też był serwis naprawczy. Pawilon ZURiT stał dokładnie w miejscu dzisiejszego "Falmedu" przy ul. 1-Maja. Kto wie, czy przychodnia nie stoi nawet na tych samych fundamentach.

Fot. "Materiały do dziejów Ziemi Sejneńskiej". Pawilon ZURiT przy ul. Armii Czerwonej
(później 1-Maja), w tle ulica Lenina (dziś - Parkowa)

W tym sklepie byłam tylko raz, może dwa, słabo go pamiętam. Wiem, że kolejki i "MM" obowiązywały i tutaj. Pamiętam święcący po zmroku neon, ale jego treści już nie. Na zdjęciu widać jedynie "RADIO"

2 komentarze:

  1. piekny blog, ciekawe opisy, drogocenne wspomnienia, zapomniane smaki dziecinstwa... gratuluje i bede z utesknieniem czekac na nowe wpisy!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. aż mi łezka zakreciła się, pamiętam jadłodajnie, tam pracowała moja ciocia.Bajka i Borek ehhhh dziękuję bardzoo

    OdpowiedzUsuń