W odpowiedzi przeciwnikom Mikołejki, niekoniecznie na temat
Na
pogrzebie znanego i szanowanego nauczyciela kościół był pełen.
Kilka osób, może „niekościelnych”, albo tylko ciekawych tego,
co o zmarłym będzie się mówiło, stało w otwartych wrotach i na
schodach przed nimi. Przyszła z wnuczętami znana mi z widzenia
pani. Kilkulatki – chłopiec i dziewczynka – przyjechały na
„jeździkach”, różowym i niebieskim. Oba jeździdła były zaopatrzone w
klaksony zgrzytliwie grające azjatyckie hity. W obstawie była
jeszcze jedna pani, może ciocia, albo sąsiadka wzięta do pomocy
przy dzieciach. Panie stanęły na skraju przykościelnego placu, być
może z założeniem, że dźwięki z „jeździków” będą
docierać do kościelnych drzwi i przeszkadzać uczestnikom pogrzebu.
I to było wszystko: ubrane na ciemno kobiety przysłuchiwały się
pogrzebowej mszy, dolatującej z głośników, dzieci ubrane w róż
i jasny błękit siedziały grzecznie na swoich pojazdach, czasem
tylko naciskając na klaksony.
A
ja wpatrując się w nie odleciałam daleko. Kiedy byłam w ich
wieku, koleżanki mojej ponad siedemdziesięcioletniej babki zaczęły
wymierać. Babcia, choć zamieszkiwała mały drewniany domek na
skraju miasteczka, mając na podorędziu sad, kurnik i chlewik już
bez świń, nie była wiejską babuleńką. Była wdową po
przedwojennym rzemieślniku. Wysoka, szerokobiodra i postawna, nosiła
się z pańska. W kościele lub na pogrzebie występowała w
wełnianych lub elanowych kostiumach, satynowej lub muślinowej
chustce w dyskretne wzory, nałożonej na głowę i zawiązanej pod
brodą. Siwe włosy spinała w węzełek, podtrzymywany srebrną
klamrą. Wizerunku dopełniała czarna torebka o sztywnych ściankach
i krótkiej rączce, zawieszona w zgięciu łokcia oraz eleganckie,
czarne zamszowe pantofle.
Z
taką babcią trudno było dyskutować. Nie krzyczała w
zdenerwowaniu, dezaprobatę okazywała mrożąc wzrokiem i zimnym
tonem szydząc z winowajcy.
Kiedy
odumarła ją pierwsza z przyjaciółek, mogłam mieć cztery, pięć
lat. Babcia wystroiła mnie w wełniany sarafan do białego golfa i
przewiesiwszy sobie przez łokieć rączkę długiej czarnej
parasolki ujęła mnie za rękę. Nie poszłyśmy daleko, zmarła
mieszkała na tej samej ulicy, w innym drewnianym domku, ale dla
moich czteroletnich nóg była to prawdziwa wyprawa. Największym
przeżyciem było przejście przez furtkę w drewnianym płocie i
zagłębienie się w piwoniowy las ogródka. Pierwszy raz miałam
odwiedzić tych sąsiadów i zobaczyć ich dom w środku!
Od
furtki czuć było niecodzienną atmosferę. O ganek z kolorowymi
szybkami stały oparte dwie chorągwie w kolorze denaturatu
(fascynujący płyn, a zwłaszcza czaszka na etykiecie). Na
zarośniętym trawą podwórzu kilkoro ludzi w czarnych ubraniach.
Ciemna sionka, zapach starej szafy i jakieś progi, czyhające na
moje stopy. Wreszcie weszłyśmy do środka, mijając kuchnię z
kaflowym piecem i drewnianą ławą, na której stało wiadro wody
przyniesionej ze studni. W salonie pod ścianami siedziały koleżanki
zmarłej i zarazem znajome mojej babci. W ciemnych garsonkach z
przedwojennymi broszami w klapach, kiwały głowami, wpatrując się
w środek pokoju. „Wieeeczny odpoczynek racz jej dać panie, a
światłość wiekuista niechaj jej świeci” - szemrał chór
głosów. Palce skubały brunatne paciorki ukrytych w rękawach
prawiecznych różańców. Na środku pokoju stał - z mojej
perspektywy - wysokonogi stół, na nim trumna, z jej brzegu w
girlandzie koronek wystawały czubki trzewików.
Babcia
i stare kobiety skinęły sobie głowami z godnością. Kilka z
siedzących najbliżej drzwi odpowiedziało na moje „dzień dobry”
i zagadało do mnie z powagą, bez zbędnego szczebiotania.
„Przyszłaś z babcią? Będziesz się modliła za panią?” -
pogadywały półgłosem, zadowolone z mojego milczącego
potakiwania. „Teraz klękniemy” - zapowiedziała surowo babka i
trzymając się za ręce opadłyśmy kolanami na wyszorowane belki
podłogi.
Przez
całą dalszą część ceremonii, od przyjścia księdza po
zamknięcie trumny i pieszy marsz na cmentarz, babcia przeprowadziła
mnie, szeptem mówiąc, co w następnej kolejności będziemy robić.
Głos babki wprowadzał mnie w misteria obyczaju, abym w przyszłości
sama potrafiła znaleźć się w podobnych okolicznościach. Czułam
wyraźnie, że to nie świat jest dla mnie, a ja jestem dla świata.
Jestem jego częścią i mam obowiązek poznać rządzące nim
reguły, a ich znajomość ułatwi mi życie tak, jak dobrze wyważone
sztućce ułatwiają jedzenie. Czułam, że jest czas na żałobę i
czas na taniec, a moje zadanie to umieć odróżnić je, smucić się
w pierwszym i brykać jak koza, gdy nastanie drugi.
Może
dla bliźniąt na „jeździkach” jest za wcześnie, żeby w pełni
uczestniczyć w pogrzebie? A może zaraz będzie na to za późno?
Może utrzymywane siłą w swoim świecie różu, błękitu i
chińskich pozytywek będą myślały, że ani śmierć, ani żałoba
ich nie dotyczy? Może przesadzam, nie wiem. Czuję tylko, że żyję
w czasach dyktatury dzieciństwa, kiedy to nie dzieci od początku
swojego życia muszą się uczyć otaczającego ich świata
dorosłych, tylko świat dorosłych dostosowuje się do nich, jakby
starsi razem z młodszymi chcieli przeżyć swoje dzieciństwo
jeszcze raz. Nie żałuję współczesnym dzieciom produkowanych
specjalnie dla nich mebelków, naczyń, ubranek, zabawek,
plastikowych rowerów, grających książeczek, ale chyba im tego
wszystkiego trochę współczuję.
Mam
mieszane uczucia, kiedy widzę dzieci od zerówki po gimnazjum
odwożone pod próg szkoły, choć mieszkają o pół kilometra od
niej. Sama maszerowałam do szkoły ponad kilometr, lub na skróty:
przez cmentarz, bagienne łąki, kilka ulic i skrzyżowań, zimą w
sięgających po pas zaspach. Brałam udział w bójkach z
rówieśnikami, byłam w drodze zaczepiana przez pijaków i
podejrzanie uśmiechniętych „wujków”. O większości z tych
przygód moi rodzice nigdy się nie dowiedzieli.
Robi
mi się trochę strasznie, kiedy pomyślę, jaki ciężar składamy
na barki dzieci. Nie tylko nie dostają one wskazówek, jak żyć,
ale jeszcze muszą dorosłym służyć za przewodników w
niedojrzałym świecie. Może zresztą ta nowa jakość choć inna,
wcale nie jest gorsza, a ja nic nie wiem o wychowaniu dzieci, bo ich
zwyczajnie nie mam. Oby tak było.
zdecydowanie popieram!
OdpowiedzUsuńi dwie refleksje mi sie nasuwaja na mysl:
1. dorastajac zauwazamy jak zmienia sie nowe pokolenie i razi nas ich zanik wartosci, moralnosci, kultury slowa, no i media ktore otumaniaja... na ile jest to faktyczny upadek, a na ile cos na co narzeka kazde pokolenie? przeciez nasi rodzice tez sie zastanawiali co z tym mlodym pokoleniem nie tak, i jestem pewna ze ich rodzice tez narzekali na nich...
2. o ile z jednej strony zazdroszcze dzisiejszym dzieciom dostepu do kolorowych zabawek i wyborow jakich ja nie mialam, o tyle ciesze sie, ze ich brak rozwinal moja wyobraznie i zaradnosc...
Amen!