26 lis 2010

Aleje, czyli halka pułkownikowej

Po epizodzie mieszkalnym u ciotki, a właściwie starszej o 30 lat siostrokuzynki przeprowadziłam się do pułkownikowej. Wdowa po pułkowniku, pani Basia zajmowała dwupokojowe mieszkanie w wieżowcu, w wojskowym kwartale Alei Racławickich. Kwartał był wojskowy, bo wojskowe było tam wszystko: szpital naprzeciwko wieżowca, mieszkańcy osiedla, a nawet pobliski sklep z artykułami dom-gos. Pułkownikowa objaśniła mi wszystko. Sklep jeszcze dwadzieścia lat wcześniej nosił magiczną nazwę „za żółtymi firankami” i dostępny był tylko dla wojskowych. Oferował uprzywilejowanym artykuły deficytowe, niedostępne dla zwykłych zjadaczy chleba.

Że taki wcześniej był, w latach 90. dowodziła mała gablotka przy kasie, a w niej duży wybór wojskowych naramienników z oznaczeniami stopni. W sklepie były do kupienia plastikowe miski, wiadra, tanie sztućce na sztuki, naczynia. Stamtąd przywiozłam ząbkowany kozik, który do dziś radzi sobie najlepiej z zamrożonym mięsem i czerwony emaliowany garnek, które teraz służy mi już tylko do topienia wosku na Andrzejki.

W złotych czasach wojskowego kwartału Alei pułkownikostwo bywali w położonej niedaleko Karczmie Słupskiej. Na obiadach, ale i na czwartkowych dancingach. Ja chodziłam do Słupskiej na garmaż: pierogi ruskie na wagę, kopytka, nieśmiertelne lubelskie krokiety (w Lublinie krokiety to cienkie naleśniki z pasztetem w środku, złożone w kształt książeczki, obtoczone w jajku i tartej bułce, a następnie usmażone). Na ścianie Słupskiej tańcowali freskowi zbójnicy, a kelnerki w podeszłym wieku obsługiwały gości wystrojone w zapaski i gorseciki, z obowiązkowym mnóstwem korali na szyjach.
Słupska po około 40 latach działania poddała się w tym roku. W sierpniu miasto szukało najemcy dla lokalu.

Karczma Słupska w Lublinie po zamknięciu. Fot. polskatimes.pl
Pani Basia najlepsze lata miała za sobą. Te najtłustsze chętnie pokazywała na zdjęciach: z dancingów w kasynie, z pułkownikiem w mundurze i wiązanką goździków. Po jego śmierci musiała zacząć pracować i Wojsko wyciągnęło wtedy do niej pomocną rękę, zatrudniając ją jako sekretarkę w sztabie.
Pułkownikowa miała naiwnie niebieskie oczy i zawsze świeżą trwałą. Ale czas mimo wszystko był już nie ten, nad panią Basią więcej było mroku, niż słońca.
Wynajmowałam u niej mniejszy pokój, w którym dzieliłyśmy po połowie szafę „na wysoki połysk”. Wieczorami pani Basia wkraczała do mnie po garderobę na następny pracujący dzień. Raz siedząc nad notatkami w zapadającym zmroku zobaczyłam wkraczającą pułkownikową w angorowej różowej halce, z rodzaju tych, jakie niemieckie gospodynie domowe noszą pod ubraniem w surowych alpejskich warunkach. W halce gospodyni tkwił element zaskoczenia: wielkie dziury w kilku miejscach, odsłaniających to, co kobieta u kobiety ogląda raczej niechętnie, jeśli nie są razem w damskiej szatni, lub pod basenowym prysznicem. Pani Basia uchwyciła mój osłupiały wzrok, utkwiony w swoim sutku. Rozpromieniła się. „To koszulka mamusi. Tylko ona mi została, jak mamusia umarła. Teraz w niej śpię” - powiedziała i wyszła, zabrawszy z szafy zestaw na następny dzień.

W pochmurne dni pani Basia biegała od okna do okna w zupełnym pomieszaniu. „Boże, jak leje, Boże, zobacz, jaka ulewa, Boże, Boże” - szeptała.
Lubiła opowiadać o mieszkających w naszym wieżowcu dziwakach. Na pierwszy ogień szła generałowa z mieszkania o piętro wyżej, która zmarła kilka lat przed moim zamieszkaniem w Alejach. Generałowa po śmierci męża odcięła się od świata, nie chciała opiekunek społecznych, ani pomocy dzieci. Kiedy umarła, córka zabrała się za sprzątanie mieszkania. Pani Basia była wtedy u siebie w domu i zobaczyła jak za oknami zniknęło słoneczne światło. Kiedy córka generałowej otworzyła szafę, przez otwarte okna i balkon wyfrunęły setki moli, żyjących dotąd na licznych futrach zmarłej.

W naszym wieżowcu mieszkała pani Halinka, również wdowa po wojskowym, przyjaciółka pułkownikowej i zarazem szatniarka w moim instytucie. Halinka lubiła opowiadaniem zabawiać gospodynię i – specjalnie zawołaną z pokoju – mnie. Dyżurnym tematem była nastoletnia kuzynka z Gołębia, która potrzebowała aborcji, szukała z przygodami jej wykonawcy i w końcu się jej doczekała.
Kiedyś z przejęciem pani Halinka opowiadała, jak leżąc w sanatorium w Nałęczowie była badana przez czarnoskórego lekarza. Widząc, że opowiadanie nie robi na mnie specjalnego wrażenia, Halinka zapragnęła podkręcić przekaz. „Taki czaaaarny, czaaaaarny Muzin, łohohoho” - wytrzeszczała oczy i grabiła powietrze rozstawionymi palcami.

O mało nie wyswatałam gospodyni, kiedy kupiłam sobie używanego Zenita w komisie Pałacu Parysów. Szybko wydało się, że aparat jest zepsuty. W komisie wywalczyłam dostęp do księgi komisowej z adresem poprzedniego właściciela. Właściciel okazał się emerytem, mieszkającym w podmiejskiej wsi. Przez telefon długo mnie uświadamiał, że aparat tak naprawdę nie jest jego, tylko kolegi, ale w końcu poddał się. Zaofiarował się przyjechać w Aleje i oddać mi równowartość kosztów naprawy. Pojawił się z kwiatami dla mnie w ramach przeprosin, ale kiedy ujrzeli się z panią Basią, kwiaty mnie ominęły. Emeryt okazał się wojskowym emerytem, połączonym z pułkownikową nicią wspomnień o złotych czasach na Alejach Racławickich. Było kilka spotkań, tła nie znam. Chyba chciał, żeby pułkownikowa szła za nim na wieś. Skończyło się porażką, emeryt desperacko próbował jeszcze udobruchać panią Basię za moim pośrednictwem, ale zakazała mi odbierania telefonów.

Pułkownikowa miała bratanka Atka. Atek przychodził do mojego pokoju, żeby ponatrząsać się z mojego studiowania. Robił to pod pretekstem potrzeby wyjrzenia na parking przez moje okno. Raz Atek pojawił się bez brwi i rzęs, z zabandażowanymi rękami i łuskami naskórka na twarzy. Podkładał do pieca centralnego ogrzewania, kiedy gazy ze spalania wybuchły.
Atek ze swoim ojcem prowadzili firmę budowlaną. Interesy szły różnie, coraz częściej brat gospodyni pojawiał się około północy z flaszką, mocno już pijany. Rozmowy o życiu przy kieliszku, którego pani Basia nie darzyła wstrętem, przeciągały się późno w noc.
Pewnego dnia po powrocie z biblioteki znalazłam większość swoich rzeczy w stosach na wersalce. W moim pokoju nie było szafy, ani segmentu. Brat pułkownikowej postanowił w piwnicy domu otworzyć stancję dla studentów i potrzebował wyposażenia. Pani Basia zaproponowała, żebym trzymała rzeczy na rozłożonych gazetach, pod ścianami. Wtedy wyprowadziłam się na Osiedle Niepodległości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz