9 lis 2010

Sejneńscy jurodiwi

Mam wrażenie, że kiedy byłam dzieckiem, było ich więcej. Może dzisiaj osoby upośledzone, dziwacy i nieszablonowcy są "zagospodarowani", mają swoją terapię i nie chodzą, jak kiedyś, po ulicach albo, jak to bywało, po ogrodzonych płotami podwórkach. Nawet Binio nie przyjeżdża już tutaj, bo nie ma kina, gdzie mógłby spać. Sejny nadal jednak mają swojego Mietka, który wtedy, młodszy i szczuplejszy, też przemierzał centrum miasta szepcząc do siebie. Mają kudłatego Krzyśka, który ostatnio przesiadł się na rower, co dodało mu wdzięku, bo na jednośladzie nie rzuca się w oczy jego ciężki goryli krok.

Kiedy byłam dzieckiem, po Sejnach codziennie chodziła Lonia. Leonarda wyglądała trochę  jak Eskimoska ze swoimi skośnymi oczami i czarnymi prostymi włosami, podciętymi wedle mody dla upośledzonych - najwygodniej, żeby nie przeszkadzały. Była niska jak dziecko i dziecinna była spinka, którą czasem miała wpiętą w grzywkę. Nic nie mówiła, nie zaczepiała ludzi. Szła, niezależnie od pory roku, w płaszczyku ze zbyt długimi rękawami. W domu byłam instruowana, żeby się Loni nie bać i nie bałam się, teoretycznie. Jej niemówienie, zmrużone mongoloidalne oczy i jakiś grymas na twarzy w połączeniu ze zmarszczkami musiały jednak działać. Przekonałam się o tym raz, wracając ze szkoły. Pamiętam słońce, pustą ulicę i gałęzie jabłonek zwisające zza płotów, Lonię idącą z naprzeciwka i lekki niepokój: a jak coś do mnie powie? Serce stanęło mi w gardle, kiedy mijana Lonia zatrzymała się i zwróciła twarzą do mnie. Wyciągnęła rękę i kiedy wysunęłam swoją, wcisnęła mi do niej zielone jabłko.

Trochę wcześniej, kiedy jeszcze nie byłam dość duża, żeby samotnie chodzić do zerówki pod las, grozę na mojej ulicy siał M. Mówiło się o nim po nazwisku, imienia albo nikt nie znał, albo jego użycie zbyt oswajałoby postać, która miała w sobie coś ze zwierzęcia. M. mieszkał z rodzicami w drewnianym domku z oszklonym gankiem. Nie pamiętam, co robił, ale uwagi na jego temat puszczane w domu wystarczyły, żeby domek kojarzył mi się z jakimś siedliskiem duchów, czy może raczej prymitywnej, dzikiej siły. Raz mnie i siostrę odprowadzała pod las ciocia, stara panna według ówczesnych miar, niestrudzona organizatorka życia towarzyskiego po dziś dzień. Czułam tremę cioci, lubiła dzieci i bawiła je, jak mogła, ale taka odpowiedzialność pewnie nie spadała na nią zbyt często. Kiedy dotarłyśmy w okolice domku M., zrobiło się jakoś groźnie. Ciocia przyspieszyła kroku i mocniej ścisnęła nas za ręce. Nie patrzcie na dom M. - powiedziała dziwnie groźnym tonem. Nie patrzyłam i niczego nie rozumiałam, aż do powrotu ze szkoły. W domu dowiedziałam się, że M. stał na ganku zupełnie goły i robił coś niedobrego. Pokazywał nam coś brzydkiego, albo robił do nas miny - tak to sobie wytłumaczyłam, ale opary grozy zostały.
M. krótko potem trafił do zakładu, starzejący się rodzice nie dawali sobie z nim rady. Wyszedł po wielu latach, nie wiem - na przepustkę, czy na stałe. Z siekierą poszedł do kościoła i zaczął rąbać osiemnastowieczne krucyfiksy, wiszące w kruchcie. Po tym poszedł do zakładu dożywotnio.

W potocznym rozumieniu normalną była babka Kupstasowa. Babki nie widywało się często, bo wzorem dziewiętnastowiecznych dziadów pielgrzymowała po dalekich krajach. Kiedy zabłądziła do Sejn, odwiedzała groby na cmentarzu. Mogła wtedy zachodzić do mojej babci, bo się znały. Babka Kupstasowa weszła na stałe do domowego słownika jako synonim człowieka ubranego w całą zawartość swojej szafy. Babka bez żartów miała na sobie parę stylonowych dzwonów, na to kilka spódnic i sukienek oraz płaszcz lub korzuch. W jednej ręce laskę, w drugiej dużą sakwę. Była zmorą późniejszych wyjść na szkolne dyskoteki, kiedy to matka sugerowała, żeby zdjąć jakiś nadmiar biżuterii, czy zmyć nadmierny makijaż, bo "wyglądasz jak babka Kupstasowa".

Zimą i tylko zimą na 22-Lipca pojawiał się wielki chłop z czarną brodą. Nic na jego temat nie wiedziałam, poza tym, że w moim domu przypisywano mu popijanie borygo. Nie znałam zastosowania takiego płynu, rodzice nie mieli samochodu. Borygo kojarzyło mi się z trucizną i musiało nią być, skoro chłop był niebieskawy na twarzy. W mrozy chodził w drelichowym szynelu związanym sznurkiem i w wielkiej brudnej papasze. Zataczał się od zaspy do zaspy, czasem siedział w śniegu na skraju chodnika, albo na schodkach kiosku Ruchu.
Na mojej ulicy wiadomości rozprzestrzeniały się za pośrednictwem sklepu pana W. Z tego sklepu ojciec przyniósł w zimowy ranek mleko, chleb i wiadomość, że chłop zamarzł w nocy. Czy dlatego, że często go tam widywałam, czy rzeczywiście znaleźli go tam, ale dzisiaj jego śmierć kojarzy mi się z mostem na 22-Lipca. Starym, drewnianym, kołyszącym się pod przejeżdżającymi spychaczami.

Drewniany most na 22-Lipca był zburzony pod koniec lat 80.
 albo na początku 90.
Takie spychacze były zawsze na gąsienicach, których taśmy wyłupywały z drewnianej jezdni mostu pokaźne drzazgi. Pod takim spychaczem zginął T. podczas czynu społecznego na ul. 22-Lipca. Uczestnicy czynu popijali i rozochocony T. wskoczył na gąsienicę, kiedy spychacz ruszał.

Marysia była daleką kuzynką mojego ojca i pracowała w szkole pod lasem jako sprzątaczka. Była dużą kobietą z rozwianymi włosami, dziecięcym uśmiechem i wielkimi rumieńcami na policzkach. Była dzieckiem, w tym sensie, że nie rozwinęła żadnej z cech przypisywanych dorosłym. Zawstydzona rzucała miotłę i zakrywała oczy chichocząc głośno, obstawiona – wyła rozmazując łzy na policzkach. Złej, czy obrażonej nigdy jej nie widziałam. Garnęła się do dziewczyn, zwłaszcza ze specjalnej klasy, dorosłych panien, które trafiły do specklasy bo nie chciały się uczyć. Chciała z nimi paplać, one z nią niekoniecznie.
I kiedyś na przerwie, kiedy Marysia zagadywała nas, grupkę kilkulatków z kanapkami w garściach, powiedziałam głośno: Marysia to moja ciocia. Pamiętam śmiech jednego z kolegów, milczenie reszty  i zachwyt samej Marysi. Odtąd przynosiła mi prawie codziennie ciasto, albo cukierki i przytulała mnie tak mocno, że nos mi się rozpłaszczał o jej stylonowy fartuch w kwiatki. Było mi z tym dziwnie, trochę jakby mdło i wstyd, ale nie tak bardzo, żebym miała jej specjalnie unikać. Teraz widzę, jak dobrze czasem zrobić coś zupełnie pod prąd.

3 komentarze:

  1. wow!!!jestem pod wrażeniem lekkości Twojego pióra,to pierwszyt wpis,który przeczytałam,ale nie poprzestanę na nim!! Piękne dzięki za mój powrót do przeszłości!!!ciepło pozdrawiam z Gdańska
    -a

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję i bardzo się cieszę, że moje wspomnienia otwierają kolejne. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. twoje-moje wspomnienia ! pamiętam Borek, WDT, kolejki po nieznane , GS-y od zaplecza (mama pracowała w słynnym GSie na twoim zdjęciu!), domy i mosty zburzone, Miecia z trawką... Dziękuję. cudownie było powrócić do szarych ale moich wspomnień sejneńskich.

    OdpowiedzUsuń